Rano instagram szepnął czule: "jesteś na bieżąco".
Jarecka wciągnęła majty z napisem TUESDAY i w tej części świata rzeczywiście był akurat wtorek.
Co za dzień, w sam raz, żeby nadrobić zaległości! -
- czyli: Jareccy na wakacjach.
Wakacje te miały miejsce tak dawno (w maju), i oddziela je od tej chwili tyle absorbujących wydarzeń, że to chyba ostatni moment, żeby je jeszcze pamiętać i jakoś te wspominki utrwalić.
Odpowiednio wcześniej postanowiliśmy się dobrze przygotować do naszego wyjazdu.
Nabyłam książki, które miały wprowadzić Piątka w to, co go czeka - a tak zupełnie szczerze - zawsze chciałam je mieć i nigdy nie znalazłam lepszej okazji, by spełnić tę zachciankę.
Trudno opisać, jakim hitem stała się
Oto jest Wenecja.
Dość powiedzieć, że Piątek zna całość na pamięć.
- Synu, zabieramy tę książkę? - zapytałam znad walizki (oraz siedmiu śpiworów, karimat, koszyka z jedzeniem i innych tobołków).
- Nie, przecież ja już wiem, jak tam jest.
Aha.
Pierwszym przystankiem na wakacyjnej trasie był Zagrzeb. Na spacer po nim zabrał nas nasz przemiły gospodarz, który okazał się być historykiem i pracownikiem stołecznego uniwersytetu. Mówił tyle ciekawych rzeczy, że nie nadążaliśmy tłumaczyć dzieciom, niemniej dla nich sam fakt, że rodzice rozmawiają po angielsku był wystarczająco fascynujący. Plus latarnie gazowe i lody.
Na mnie największe wrażenie zrobił drugi plan; blokowiska Zagrzebia, nad którymi unosi się duch Le Corbusiera. Czym się różnią od naszych polskich blokowisk? Zestarzały się razem z miastem. Nikt ich nie ociepla i nie maluje na pastelowo.
A dalej, przez Słowenię, do Wenecji.
Rodzinnie marzyliśmy o Wenecji już od dawna, choć obawy budziła zła sława tego miasta - że upchane turystami do granic możliwości.
Mieliśmy zatem niepospolite szczęście, że naszym przewodnikiem po Wenecji był Don Pepe, rodowity Wenecjanin.
- Mamo - zapytała Trójka przy kolacji (pasta i włoski stek grubości plastra szynki na kanapce) - dlaczego jak ktoś mieszka w Warszawie, to mówi o sobie, że jest Polakiem, a jak ktoś jest z Wenecji, to nie mówi, że jest Włochem, tylko Wenecjaninem?
Nadzwyczaj rezolutne pytanie jak na dziewięciolatkę.
Don Pepe prowadził nas pewnym krokiem przez zawiłe uliczki tego dziwnego miasta, co chwilę się zatrzymując i witając serdecznie z napotkanymi ludźmi.
- Wszyscy się tu znamy - tłumaczył - wszyscy chodzimy pieszo tymi samymi drogami, dzieci chodzą tędy do szkół, grają w piłkę na placach. Tu jest bardzo bezpiecznie, tu się nie popełnia przestępstw, bo nie ma dokąd uciec, he he.
Lunch zjedliśmy w domu Don Pepe. Dom przylega do kanału i jest zasobny w garaż - oczywiście na łódź - i taras z widokiem na wyspę Murano. Tego nie zobaczy turysta; domu zwykłego Wenecjanina ze szklanymi żyrandolami, ogrodów, jakie kryją niepozorne budynki niczym nie różniące się od setki podobnych w pierzei.
O, tu z prawej, za tymi drzwiami, jest piękny, kwitnący przestronny ogród.
Piątek gra w piłkę, jak wszędzie.
Z tej innej, domowej perspektywy, nawet to, co odruchowo kojarzy się z Wenecją, wygląda inaczej.
Chociaż tak samo.
Ciocia Domka kupiła sobie na pamiątkę szklane kolczyki (słynne szkło z Murano made in China). Jarecka - ścierkę.
Cóż, każdemu wedle zasług.
I dalej - do Rzymu.
Po nocy w mrocznym hotelu w Fiuggi.
- Muszę wam powiedzieć, he! - prawił Don Pepe - że nie znam ludzi, jak Rzymianie, he!
(zapewne tym samym tonem Asterix mówił: ale głupi ci Rzymianie) - co to są za ludzie, he!
Widać było, że są jakieś rzymsko-weneckie sprawki, o których nie możemy mieć pojęcia.
W Rzymie jechaliśmy metrem i było to jedyne, poza warszawskim, metro jakim jechałam. Kręte korytarze, niskie, ciasne, klaustrofobiczne.
- Trzymaj tylko jedno dziecko za rękę - radził Don Pepe - z dwoma będzie ci trudniej się poruszać.
Rozdysponowaliśmy więc nadmiar dzieci pomiędzy towarzyszy podróży.
Trudno wytłumaczyć, dlaczego w Rzymie zdecydowaliśmy się na zawodową przewodniczkę.
To nie był dobry pomysł.
Ledwie opuściliśmy Plac Św. Piotra (Państwo wybaczą, dla mnie nuda, nie znoszę wygłaskanych na cacy zabytków, nie mówiąc o tłumach turystów - a i uniesień natury religijnej trudno się w tych warunkach spodziewać), pani przewodnik porzuciła temat historii i architektury na rzecz szczegółowej opowieści na temat nieuczciwych rzymskich przewodników.
- Mamo - Dwójka wyjęła słuchawkę z ucha - ta pani mówi same bzdury.
Nie można było zaprzeczyć.
Lepiej zdać się na własne oczy.
Z małą pomocą smartfona.
Panteon robi ogromne wrażenie. Akurat zaczął padać deszcz, więc mogliśmy zobaczyć jak krople deszczu wpadają przez otwór w tej niezwykłej kopule.
I schroniliśmy się w pobliskiej ristorante.
A tam znowu bruschetta i pizza (przy sąsiednich stolikach pochłaniano mule, ale aż tak ekscentryczni nie jesteśmy, wystarczy nam piątka dzieci).
Powiadam Wam, nadzwyczaj cenną rzeczą jest poznawać kraj z jego rodowitym synem!
Może się okazać, że to, czego nauczyliśmy się o historii w szkole jest niewiele warte.
Czy wiedzieliście, że Cesarstwo Rzymskie nigdy nie chciało nikogo podbijać? Ale w życiu! Taka zaistniała sytuacja, cóż było robić, tak wyszło.
Późną kolację jedliśmy z Rzymianami.
Było uroczyście (bruschetta, pizza) i nieśpiesznie, a na naszą delikatną sugestię, że chcielibyśmy już wyruszać, bo przed nami naprawdę daleka droga, noc późna a i kierowcy autokaru mają swoje ograniczenia, nasi gospodarze wzięli i się obrazili.
Ale dziwni ci Rzymianie, he!
PS. Z Rzymu przywiozłam sobie sadzonkę agawy, którą z poświęceniem wygrzebałam spod ogromnego kłującego krzaka a z Wenecji, jak już wspomniałam, ścierkę. Dostałam na nią zniżkę, gdy sprzedawca policzył nasze dzieci.