28.01.2015

Subtelny urok dywersji, czyli dzień z życia nomady



Bladym poniedziałkowym świtem, tuż po dziewiątej, zadzwonił telefon.
- No cześć - powiedziała Właścicielka Deszczowego Domu.
(w roli Właścicielki osoba doskonale znana Czytelnikom DD, ta sama, która z sukcesami ogrywa tu prawie cały drugi plan a nierzadko wysuwa się na pierwszy; nie dzięki sile łokci, lecz urokowi osobistemu i nadzwyczajnej wszechstronności)
- Jedni państwo chcą obejrzeć mieszkanie - zakomunikowała - zależy im na czasie, więc nawet dzisiaj chcieliby przyjechać. No ale ty pewnie będziesz chciała sobie posprzątać albo coś... więc może jutro?
- Może być dzisiaj - powiedziała Jarecka - i tak jutro nie posprzątam lepiej niż dzisiaj.
Ten rozsądny argument przekonał Właścicielkę, toteż miło pożegnała Jarecką i usunęła się za kulisy.

Alert pod tytułem "Państwo chcą obejrzeć mieszkanie" podnoszony jest średnio raz na pół roku, przy czym połowa umówionych oględzin w ogóle nie dochodzi do skutku.
Właściciel z upodobaniem przytacza anegdotę o panu, który dotarłszy pod Deszczowy Dom, na Ślepą Ulicę nrX, Zaogonie, wysiadł, rozejrzał się - i już nie był ciekaw mieszkania. Historia ta niebywale śmieszy Jareckich; nie mogą się zdecydować czy zabawniejsza jest wizja zawiedzionego kupca czy zaskoczonych tym Właścicieli. A trzeba dodać, że trafić do Deszczowego Domu to jak znaleźć peron, z którego odjeżdża pociąg do Hogwartu. 
Gdy Jareccy spodziewają się gości tkwią z telefonami w strefach najlepszego zasięgu, bo bankowo trzeba będzie pilotować.
Nawet jeśli ktoś był u Jareckich dziesięć razy, za jedenastym też przegapi zjazd w Ślepą Ulicę.
Jeden spryciarz opracował własną technikę trafiania do celu - jedzie, jedzie, i gdy widzi wielki czerwony neon wie, że musi zawrócić, bo właściwą przecznicę zostawił za sobą. Od strony neonu łatwiej, bo sklep NaRogu, przycupnięty za stosem rur i niewidoczny od strony Metropolii, tu ukazuje wsytdliwie prawy profil i dźga paluszkiem w kierunku Deszczowego Domu.

Państwo chcą zobaczyć mieszkanie.
Jarecką czekał pracowity dzień.



...


Okazało się, że pogoda sprzyja. 
Szaro, ponuro, chlapiąco, mżąco.
Od czego by tu zacząć?

Oczywiście najpierw od odkurzania, układania, upychania rękawów i nogawek po koszach i szafach. Jarecka posprzątała nawet na swojej półce, na której mieszczą się prawie wszystkie jej ubrania na cztery pory roku (plus piżamy) w obawie, że Właścicielka będzie chciała zademonstrować ewentualnym nabywcom czeluście selfmejdowych komandorów.
Potem można było przejść do kosmetyki, na przykład zdjąć w kuchni zasłonki w kwiatki i konewki i zastąpić je bielutkim szydełkowym lambrekinem, który należycie eksponuje naścienne wykwity wokół plastikowych okien.
(Tak, tak. Należy się cieszyć z pozostałych dwóch drewnianych okien, choć brzydkie, podwójne i nie dające się umyć)
Wiele pracy miała Jarecka w łazience, gdzie należało tak odsłonić styk ścian z podłogą, by od razu rzucała sie w oczy partacka robota przedpotopowego glazurnika, zwłaszcza w okolicach rur. W tym celu trzeba było upchnąć banie z płynem do prania za pralkę i schować dywaniki. 
Umywalkę i wannę - uczciwie wypucować.
Żeby nie było, że patologia.

Jak to jednak wspaniale, że Jarecki nigdy nie przejął się tym, że Jarecka chciałaby nowe fronty do kuchennych szafek.
Jak w sumie fartownie, że jeszcze nie było okazji nabyć karnisza do pokoju dziewczynek (starego Jarecka pozbyła się popularną na Zaogoniu metodą defenestracji)! Stare drzwi balkonowe na wprost wejścia do pokoju prezentowały się tak doskonale, że Jarecka odsunęła fotel, który zazwyczaj je zasłania i upchnęła go w kącie zagradzając dojście do powabnej szafy. Piątek znów pozbawił szuflady biurka gałek? Nie szkodzi, jutro się je przykręci. Trochę bałaganu, wiadomo, będzie - są dzieci, jasna sprawa. 

Z planu dnia zniknąć musiał punkt: pieczenie ciasta, gdyż zabieg ten generuje tyle miłej atmosfery i kuszącego zapachu, że doprawdy, inną razą.

Obiad przygotowała Jarecka szybko i sprzątnęła po nim starannie. 

Około południa z radością odnotowała, że młody pan Koczek pośpieszył jej z odsieczą i właśnie wybiera na podwórku szambo. Mieszkanie napełniło się stosowną aurą - cóż począć? - naturalia non sunt turpia - nie dziś.
Przy okazji: podwórko. Wyglądało jak należy. Co prawda Jarecka całkiem niedawno zgrabiła różne tam pojesienne zgniłki, niemniej kilka wyblakłych, połamanych plastikowych zabawek ogrodowych i popękane donice trzymały fason. Także kikut po jodełce, którą młody sąsiad przysposobił pod nieobecność Jareckich na choinkę, jakoś przestał irytować. 

O piętnastej trzydzieści Właścicielka dała znać, że do godziny zjawi się z "państwem" i na ten sygnał Jarecka zajęła się szyciem, która to czynność, jak wiadomo, generuje spory bałagan sprawczynię tegoż ukazując paradoksalnie w nimbie zaradności i pracowitości.



Państwo lat mieli ze dwadzieścia.
Zdjęli buty i kurtki i za przewodem dziwnie onieśmielonej Właścicielki ruszyli oględzać. 
Rzecz przedziwna mieć w domu gości-nie gości, nie proszonych ale i Bogu ducha winnych, nie robić im herbaty, nie częstować, nie zagadywać. Czymś się niby zająć-nie zająć i słuchać-nie słuchać komentarzy o domu, w którym się mieszka od lat, dba się o niego jak może, naprawia i poprawia, żeby było ładnie, miło, żeby się chciało do niego wracać, żeby się chciało w nim zostać.


Państwo wyszli po kwadransie.
I Jarecka mogła już zająć się czymkolwiek, lecz na początek starła z blatu te kilka kropli, które nie wiedzieć skąd się tam wzięły.


24.01.2015

Jak się nie ma co się lubi i inne przydatne przysłowia



Biedna Jarecka!

Nigdy, nigdy (takie przekonanie w sobie hołubi) nie mogła ubrać się tak, jak by chciała.
Najpierw donaszała po siostrach.
TRZECH starszych siostrach. Straszne, nieprawdaż.

Pod koniec podstawówki zbuntowała się i skręciła w inną stronę. Wykopywała z czeluści szaf ciuchy z lat pierwszej młodości Mamy CałkiemInnej, w lumpeksach wynajdowała najbardziej błyszczące, kolorowe i dziwaczne szmatki, coś tam dziergała, mamie (krawcowej!) zlecała jakieś przeróbki i jakoś tam było.
W liceum plastycznym prawie się nie różniła od reszty indywiduuów.

Potem nawet w tych rzadkich chwilach gdy dysponowała pieniędzmi na własne ubraniowe fanaberie (niech żyją stypendia!) okazywało się, że w sklepach nie ma tych wzorów i kolorów, jakie Jarecka nosi w głowie.

Dzieci, ci czarodzieje, zamieniły zakupy ubraniowe w horror.

Dopiero pojawienie się w Deszczowym Domu maszyny do szycia otworzyło nowe perspektywy, upiększone dodatkowo odkryciem w okolicy hurtowni tkanin.
Wkrótce jednak okazało się, że ceny tam owszem, przyjemne, ale wybór - niewielki. Oraz, że pieniędzy na tego typu inwestycje zawsze za mało. "Gdyby nie dupka" - jak mawiają w rodzinnych stronach Rodziców CałkiemInnych - "to by była złota szubka".
Co jest mądrością nader głęboką i gorzko prawdziwą.

Tedy gdy Jarecka popada w nastrój "muszę-mieć-coś-nowego" zazwyczaj pozostaje jej przegląd podręcznej szafy zawierającej stosiki odcioteczkowych darów.
Tkaniny, które gromadziły Cioteczki są porządne. Białe. Czarne. W porywie szaleństwa granatowe, szare lub ecru. Barwnym ptakiem na tym tle była czarno-biała pepitka, z której Jarecka radośnie upitoliła spódnicę zapinaną na pomarańczowy suwak (prawie go nie widać).

W trakcie ostatniego niepohamowanego ataku krawieckiej choroby wpadła w ręce Jareckiej wełna w śmietankowym kolorze i tejże barwy zacna podszewka.

Oto pierwsza rzecz z podszewką, jaka wyjechała spod Jareckiej maszyny!

Miejscami wyszło lepiej (kieszenie w szwach):


Miejscami gorzej...


Ale ogólnie  może być.
Jak mawiają w rodzinnych stronach Rodziców CałkiemInnych - "starej babce ujdzie w czapce".

(Wykroje z Burdy to naprawdę samograj. Człowiek sobie odkalkuje wykrój, materię skroi, zszyje, i gotowe)

Znajdź trzydzieści różnic.









22.01.2015

Pogwarki przez ladę



Imaginuj sobie, Czytelniku.
Wiejski sklepik, jakich w Polsce setki tysięcy. Ciemnawo, bo zakratowane okna zastawione regałami z przywiędłymi warzywami. Ściany zielone, na podłodze ubłocony karton. Szwarc, mydło i powidło; ogromny wybór napojów gazowanych, ze dwa napoczęte pudełka ciasteczek na wagę, za szybką lady chłodniczej trochę mielonki, parówek i hermetycznie pakowane hamburgery.
Na ladzie pół szklanki fusiary, za ladą - pani Narogowa, która ma twarz Twojej, Drogi Czytelniku, ženy za pultem z zieleniaka, piekarni czy takiego sklepiku, jaki tu Wszechwiedzący Narrator właśnie odmalował.

Do sklepu wkracza Jarecka, co twarz ma jak Mikołaj Kopernik i po standardowej wymianie zdań (dzień dobry, sześć bułek poproszę, których, obojętnie) następują pogwarki właściwe.

Jarecka: - O, kawka, widzę, relaksik. Ja zaraz kładę Piątka spać, kawkę zrobię i chwilę dychnę.
Narogowa: - Kładzie się z nim pani? (Narogowa raz mówi Jareckiej pani, raz ty, wedle nieznanego algorytmu)
Zdezelowany translator Jareckiej objaśnił, że pyta się ją o sposób usypiania Piątka, więc tłumaczy:
- Nie. Wkładam go do łóżeczka, wychodzę z pokoju i zamykam drzwi.
- A sama...?
- A ja wtedy mogę coś zrobić (Ty, Czytelniku, dobrze wiesz, że Jarecka zajmie się robótkami, czytaniem, lub plaśnie przed laptopem, ale udawajmy, że chodzi o gotowanie, sprzątanie i te tam niewiarygodne nudy).
- I nie kładzie się pani? Ja to się kładałam, jak tylko dzieci mi szły spać! Bo jak to? Dzień taki długi, gdzie do wieczora! Kładź się pani i zdrzemnij! Ze wszystkim jeszcze zdążysz! A chłopa w domu nie ma, to kto cię sprawdzi?




...



Sceneria ta sama, bohaterki także. Dzień zupełnie inny.

- O, jaka laska! - wykrzykuje Narogowa mierząc Jarecką z góry na dół ponad ladą.
Jarecka już otwiera usta, by podziękować za ten niewątpliwy na Zaogoniu komplement, lecz Narogowa kontynuuje.
- Nareszcie, nie? Ile można z tym brzuchem? Ciągle tylko z brzuchem i z brzuchem, już wystarczy, nie?
Jarecka nabiera powietrza raz jeszcze i niezdecydowanie bąka:
- Czy ja wiem...
- No już dajcie spokój! - grzmi Narogowa - wystarczy!




...




Teraz akcja przenosi się do innego sklepu, także wiejskiego, także wielobranżowego, lecz samoobsługowego, jaśniejszego i w ogóle bardziej ą-ę.
W kasie, jak w pudełku, zasiada Mario Nowak.
- Macie kajmak, taki w puszce?... - zapytuje Jarecka.
Mario wstaje, zmierza ku właściwemu regałowi i donosi:
- Tylko czekoladowy.
- Masz ci los - biadoli Jarecka  - "U Ilony" tylko kawowy, u was tylko czekoladowy...
- Ja ci powiem dlaczego - tłumaczy Mario - jest tu na Zaogoniu taka dziewczyna w ciąży. Ile ona tego zjada! Ile bym nie przywiózł, ten jej chłopak wszystko wykupi!


Doprawdy, ludziska, dalibyśta spokój z tymi brzuchami.





P.S. Urodzinowy tort Jareckiego zawierał kajmak czekoladowy. Jarecki i tak się nie poznał, jak również nie zauważył, że Jarecka przespała bezecnie półtorej godziny - w biały dzień!

20.01.2015

Tutorial na prośbę-groźbę. Szydełkowy kwadrat.



Pewna znajoma poprosiła Jarecką o rozpracowanie schematu na szydełkowy kwadrat.
Tak cóż ty zrobisz - jak mawiał Wańkowicz - w obawie przed inwazją żarłocznych myszy - musiała.




Do roboty zatem:
Oto wspomniany schemat, STĄD


Nieco bałaganu - moim skromnym zdaniem - wprowadzają pierwsze trzy symbole - drugi to zwykłe oczko, trzeci - oczko ścisłe, lecz chyba nie zawsze...
Pierwszego w schemacie trudno się dopatrzeć.
Jeszcze inaczej oznaczone są oczka w pierwszym rzędzie (cztery oczka zamknięte w kółko).

Symbol czwarty oznacza pęczek (wszystko będzie poniżej wyjaśnione) UWAGA! Zanim przystąpicie do robienia pęczków według przepisu Jareckiej, zapoznajcie się z treścią komentarza NYKTIMENE, pod tym postem)
piąty to klasyczny słupek,
szósty - słupek podwójnie nawijany.

Diagram

dc
ch
sl st
pleat: crochet 4 very loose htr without pulling thread through (= 9 loops on hook). Make 1 YO and pull thread through the first 8 loops on hook. Make 1 YO and pull thread through the remaining 2 loops on hook.
tr
dtr




Miejmy ten schemat na podorędziu, bo poniższe objaśnienia są tylko jego uzupełnieniem.

Na początek kółko z czterech oczek (nie liczę go jako osobny rząd)
  • 1 rząd. Trzy oczka - odpowiednik jednego słupka plus 11 słupków wbitych w początkowe kółko. Razem mamy więc 12 słupków. Rząd zamykamy oczkiem ścisłym



  • 2 rząd. Złożony głównie z pęczków (zieloną kropką zaznaczone jest oczko, od którego rozpoczyna sie drugi rząd). Pęczek to kilka słupków wbitych w jedno miejsce i przerobionych razem, co widać na zdjęciach. W przypadku zwykłego słupka nitkę przeciąga się najpierw przez dwie pętelki (zdj.1-2), potem przez kolejne dwie (widoczne na zdj.2). Jeśli robimy pęczek, na szydełku pozostają dwie pętelki (jak gdyby nie kończymy słupka) a my wbijamy w to samo miejsce kolejny słupek. Ten konkretny pęczek składa sie z czterech słupków (zdj.3). Na zakończenie nitkę przeciągamy przez wszystkie pętelki jednocześnie (zdj.4). Dalej wg schematu.







Drugi rząd gotowy, zamykamy oczkiem ścisłym.







  • 3 rząd. Oczko łańcuszka i pęczek wbijany w przestrzeń pomiędzy pęczkami poprzedniego rzędu. Dalej pracujemy wg schematu.



Narożnik trzeciego rzędu jest niepotrzebnie - moim zdaniem - skomplikowany, ale wyjaśniam rzetelnie, jak w schemacie przewidziano. Zdj.1 - podwójnie nawijany słupek mocujemy pod łańcuszkiem poprzedniego rzędu (zdj.2), robimy oczko łańcuszka (patrz.schemat) W środkowe oczko łańcuszka poprzedniego rzędu (trzecie) wbijamy kolejno: słupek, pęczek i słupek (zdj. 3,4). Dalej wg schematu.



Teraz naszła mnie refleksja, że może nie dla każdego jasne jest, jak się zamyka rzędy oczkiem ścisłym, więc bardzo proszę: wbijamy szydełko w początek rzędu i przeciągamy nitkę przez wszystko, co mamy na szydełku jednocześnie :)



  • 4 rząd, ostatni, składa się ze słupków wbijanych w każde kolejne oczko poprzedniego rzędu. Tylko w narożne oczka wbijamy kolejno: słupek, słupek podwójnie nawijany, słupek.



I gotowe!



Uprasza się o bezlitosne wytykanie błędów i niejasności, będziem poprawiać.

18.01.2015

Babcine tematy


Granny squares, babcine kwadraty - szczyt relaksu.
Kolorki przed oczyma się mienią, stos kwadracików rośnie a z kwadratów tych może powstać wszystko!
Poniższe prace powstały jeszcze latem, kiedy Piątek przesiadywał w kojcu, a nawet jeśli nie to pełzał w parterze, nie sięgał na stoły i inne blaty, nie wygrzebywał włóczek z szafy i nie rozwlekał ich po domu, nie rzucał nożami fiskarsa i nie wchodził do zmywarki, nie wspinał się na krzesła i nie napierał radośnie całym (niemałym) ciężarem na ich oparcia oraz nie robił mnóstwa rzeczy, które robi teraz i które czynią życie jego matki... ee...ciekawszym.

Podłużna poducha z babcinych kwadratów (tutorial KLIK) , bardzo proszę:





A to już fuzja: wzór african flowers SKWADRATOWANY (tutorial KLIK)
Ni to afrykański kwiat, ni babciny kwadrat.





I mała okrągła podusia z klasycznych, sześciobocznych afrykańskich kwiatów (tutorial KLIK)
Kwiaty - w sam raz na Dzień Babci, czyż nie?



17.01.2015

Sztandar wprowadzić!

- Mam tę moc, mam tę mooooc - śpiewa <ELSA> - wyjdę i zatrzasnę drzwi!
Pląsająca w rytm muzyki Trójka nagle przystaje i tonem zdradzającym powątpiewanie zauważa:
- Każdy ma taką moc, żeby wyjść i zatrzasnąć drzwi.




Pierwszy różowy poranek zastaje Jarecką pochyloną nad sztandarem z bisioru, na którym złotą nicią haftuje powyższą dewizę.

Pierwszy poranek ferii zimowych.





14.01.2015

Od swetra po minione kształty, czyli kręte ścieżki skojarzeń

- Czy to nie jest nudne? - zapytał ostrożnie Jarecki widząc Jarecką robiącą na drutach.
(Na wszelki wypadek nie podchodził za blisko; gdyby tak włóczka chciała się nań rzucić z zębami)

Jarecka zastanowiła się głęboko i stwierdziła, że owszem, nudne.
Zwłaszcza gdy się taki sweter robi od wakacji niemalże.

Skoro już się jednak człowiek bierze za druty, dobrze jest mieć nie tylko wizję ale i wzór. Jarecka upatrzyła dla siebie przyjemny sweterek w pakieciku od ciotki Feli - metropolitalne cioteczki obdarowują Jarecką nie tylko włóczkami ale i wzorami, i książkami o tematyce dziewiarskiej!
(Na własne uszy Jarecka słyszała, jak cioteczki szeptały między sobą, że Jareckiej dać warto, bo ona zrobi dobry użytek. Macie pojęcie, jak miło coś takiego o sobie usłyszeć? I dostawać te skarby, co je cioteczki troskliwie gromadziły przez wszystkie trudne lata Polski Ludowej?)

Taki pakiecik wzorów, perełka.
A w nim sweter-wybraniec, w swetrze zaś - Małgorzata Niemen.





A na ten wzór Jarecka w swoim - gotowym już - swetrze:




Znajdź trzydzieści różnic.


Oraz podobieństwa - w tej kategorii z dumą odnotujmy żylaste ręce. Mieć ręce jak Małgorzata Niemen to jest coś!!



A jak już padło nazwisko Niemen, od razu z offu płynie muzyka Czesława...
Jarecka pozostaje głęboko obojętna na Dziwny jest ten świat, Sen o Warszawie a nawet Pod Papugami - ale gdy słyszy Ciuciubabkę, Ktoś mi mówił że ty mnie kochasz albo Jeszcze swój egzamin zdasz - znów ma szesnaście lat i z wielką teczką pod pachą idzie wąską uliczką Kościelną ku wysokiej wieży katedry (za katedrą - bursa i szkoła). Odgłos kroków odbija się od ścian, łopocze spódnica, powiewa włos, biust podskakuje.

Dawne czasy ;)








13.01.2015

Ale ten czas bieży!


Miało być tak pięknie!
Najpierw Jarecka szyła radośnie i potajemnie - bieżniki pod choinkę.
Jak już uszyła czekała na lepsze światło, żeby zrobić zdjęcia.
Potem była Gwiazdka i można było wreszcie pokazać światu doręczone już prezenty.

I wtedy się okazało, że zdjęcia zniknęły, wsysło, dizapir.
Jakimś cudem ostały się trzy zdjęcia trzech bieżników :(


Pierwszy - uwierzcie na słowo - składa sie z trzech gwiazd w kolorach czerwonym, zielonym i białym.


Drugi, choinkowy - Na jednym z dłuższych boków ma ornament z takich oto drzewek.
Siostra Drumla z powodzeniem używa go jako lambrekinu.




I gwiazda betlejemska.





Bardzo to była przyjemna robota.


PS. Dziękuję KASI za inspirację. Chciałam dobrze a wyszło jak zwykle ;)
Na szczęście też jak zwykle miałam z tego szycia kupę frajdy!


W bonusie: zdjęcia ze spektaklu jaki dzieci Jareckie przygotowały na okoliczność Trzech Króli.
Pobieżeli do Betlejem




2.01.2015

Metoda dialektyczna za-stosowana :)

- Mamo! - donosi rozpaczliwie Trójka - Jaśnie Panicz nasikał nam na podłogę w pokoju!
- Co ty - uspokaja Jarecka - taki głupi to on nie jest.
- Dzięki mamo - rechocze Jaśnie Panicz.
- To było kłamstwo - podsumowuje okrutnie Trójka.
- Kłamstwo ma krótkie nogi  - wtrąca sentencjonalnie Dwójka - tak mówi moja pani od religii.
- To nie było kłamstwo to miał być chyba żart - zastanawia się Jarecka - raczej kiepski.
- Moja pani od religii mówi, że żart jest wtedy, jak śmieją się obie strony - podsuwa niestrudzenie Dwójka.
- Słusznie! Słusznie! - cieszy się Jarecka.
- Kłamstwo - definiuje Jaśnie Panicz tłumiąc uporczywy chichot - jest jak ktoś coś zrobi a się do tego nie przyzna. A ja odwrotnie (akcent) - przyznałem się a tego nie zrobiłem. Więc to nie jest kłamstwo.

1.01.2015

Kombajnem przez Jeżyce. 2

Ciąg dalszy refleksji po lekturze Jeżycjady.

Niniejszym kombajn rusza ze stacji Kalamburka.
Dziwny to tom, nie dla młodzieży, nie dla dorosłych - mocno ekskluzywna pozycja dla czytelników Jeżycjady; trudno mi wyobrazić sobie wrażenia kogoś, kto nieuprzedzony lekturą wcześniejszych tomów czyta tę historię.
Dla mnie Kalamburka była odpoczynkiem od pewnych, niepokojąco narastających w poprzedzających ją tomach zjawisk.
Po pierwsze - w pewnym momencie fabuła zacząła kręcić się wokół sióstr Pyziakówien, a nie są to moje faworytki, niestety (Róża była - dopóki nie pojawił się prymus Schoppe).
Po drugie i zdecydowanie gorsze - nie wiem dokładnie kiedy pojawił się w Jeżycjadzie nowy ton - zwątpienie w ludzi, w świat. Weszło w użycie określenie "prostackie", co uważam za tak silnie pejoratywne, że aż nie przystoi w książkach dla młodzieży. No właśnie. Podobno nastolatki nie czytają Jeżycjady. Czytają osobniczki nieco starsze, nastolatki po trzydziestce (mniej lub bardziej), wychowane na Kwiecie Kalafiora i Opium w rosole.
I otóż ten ton zwątpienia wypada w Kalmburce bardzo naturalnie. Ostatecznie osoba taka jak Gizela, przybrana matka Mili, która przeżyła w naszym kraju lwią część dwudziestego wieku ma prawo do gorzkich podsumowań. Podobnie Borejkowie, dlatego z łatwością łykałam gorycz wylewającą się z książki, acz! Dwunastolatek (złodziejaszek przyłapany przez Gizelę) mówiący, że w tym kraju nie ma sprawiedliwośći, że wszyscy kradną - to przesada. Nawet komentarz Gizeli, jakoby mały musiał powtarzać to, co usłyszał od dorosłych, nie ratuje tej sceny.
Od Kalamburki z sympatią myślę o Ignacym Borejko. Wcześniej tylko mnie irytował, zwłaszcza jego łacińskie wtręty i to, że Mila natychmiast wyskakiwała z autorem cytowanych słów. To jakiś test na inteligencję?
Sama Mila pozostała dla mnie nieostra. Trudno mi ze wszystkich danych na jej temat ulepić jedną, żywą postać. Ta sama osoba tłumaczy cierpliwie wnuczce, że ojciec ją zostawił, bo był młody, skołowany a czasy były ciężkie, a innym razem, za plecami tejże wnuczki mówi o niej "niedobre dziecko", i że taka podobna do ojca, nie tylko z wyglądu, i że ona, Mila, zawsze wiedziała, że będą z nią kłopoty.
Zresztą, pozwolę sobie na małą dygresję. Sprawa nikczemnego odejścia Janusza Pyziaka wałkowana jest raz po raz, jak Jeżycjada długa. Biedna, biedna Gabriela... Rozumiem, że jako porzucona z dwójką dzieci miała ciężko, ale tak mi się zdaje, że 80% (albo i więcej) samotnych matek w naszym kraju ma gorzej. Gaba w tym trudnym położeniu miała wsparcie licznej rodziny i konkretną pomoc (Mila zajmowała się dziewczynkami), skończyła studia, wreszcie wyszła za mąż, z miłości. Mam wrażenie, że z perspektywy szczęśliwej pani Stryby odejście Janusza powinno jawić się jednak jako przyczynek do tego dobrostanu; skoro był zły, dobrze że odszedł. Im wcześniej tym lepiej. Na jej miejscu zabiegałabym usilnie o kontakt córek z ojcem - jaki jest, taki jest, ale to ojciec. Na szczęście nie musimy, drogie córki, znosić go na co dzień. Mamy spokojny dom, kochającą rodzinę i wiernego Grzesia. U Gaby nie ma tego elementu pogodzenia się z własną historią. Dziwne u osoby uchodzącej za pogodną i - dodam - katoliczki.

Kombajnista daje znać, że przystanek za długi, jedźmy dalej.
Język Trolli. Ręce mi opadły, gdy zorientowałam sie, że główni bohaterowie mają po dziewięć lat. Chyba było zapotrzebowanie na jakąś lekturę szkolną, więc autorka upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu. Na sam początek - Państwo wybaczą - dostałam po łbie wizją szkoły. Tępa, wulgarna nauczycielka mówiąca "kurde", "sorry" i kierująca do uczniów groźby. Sorry, ja w to nie wierzę. Wiem, że w szkołach nie dzieje się najlepiej ale nauczyciel to tylko trybik w tej machinie złożonej także z rodziców i dzieci, które ci rodzice wychowali (albo i nie), i to, jaki jest, zależy także od rodziców. Bolesne jest dla mnie pogardliwe naigrawanie się z Manuela i Barbie.
W książce dla dzieci.
Największe emocje wzbudziła we mnie scena najścia Oracabessów przez Ignacego. Pokrótce: dziadek powiadomiony przez Ignasia, że Józinek i Laura wymykają się do podejrzanego lokalu, udaje się ich tropem tamże. Miejscem tym okazuje się być studio nagrań sympatycznego Jamajczyka (wychowanego w Niemczech) i jego rodziny (żona Polka, poznali się za granicą i dwoje ich dzieci). Czas akcji to noworoczne popołudnie, gospodarze są w piżamach, coś tam się je, coś się muzykuje - jak to po całonocnej imprezie. Dziadek Borejko próbuje wytłumaczyć powody swojego najścia  - i zostaje niemal zmiażdżony przez kobietę światową i tolerancyjną, pozbawioną uprzedzeń -Teresę Oracabessa. Wykrzykuje ona, że jej mąż jest porządniejszy niż niejeden katolik, że jej dzieci (w przeciwieństwie do pańskich katolickich wnucząt) nie kłamią i nie kręcą.
Popadłam po tej scenie w głęboki namysł.
Zrazu pomyślałam, że to dziwaczny kontrast - wyluzowana babeczka naskakuje na plączącego się w wyjaśnieniach staruszka jak jaka straganiarka.
Potem pomyślałam, że może jest w tym jakiś głębszy sens. I zdaje mi się, że to jest doskonale zaobserwowane i pokazane w osobie Teresy - że wielu wokół nas ludzi postępowych i tolerancyjnych, pełnych braterskich uczuć dla czarnych i białych, Żydów i Muzułman - tylko nie dla tych cholernych bab w moherowych beretach!
Ale wisienką na torcie okazał się moment, gdy Teresa wychodzi, bo nadeszła pora... kąpania dzieci. O święta godzino Matek Polek! Nic to, żeśmy zmęczeni po Sylwestrowych baletach, żeśmy nadal w piżamach - żarty na bok, zero tolernacji dla niekąpania. Dodałabym jeszcze, że obsesja wieczornych ablucji dzieci to polski wynalazek, a Teresa - zdaje się - rodziła w Niemczech, gdzie do tych żelaznych zasad podchodzi się z rezerwą... W sumie śmieszny ten wątek Oracabessów - to raczej wariacja na temat "cudzoziemcy w Polsce".

Kombajn w ruch, Żaba.
Przy pierwszych stronach Żaby dopadło mnie zniechęcenie.
Na początek - opis okoliczności przyrody, majowy poranek. Opisy przyrody u Musierowicz lubię, krótkie, nastrojowe i w punkt. Ale nie, nie można na tym poprzestać (tu powinien być cytat - spisałam go starannie, lecz... zeszyt z notatkami gdzieś wcięło), po opisach nieba i zieleni następuje komentarz, że niby ten świat taki piękny, zupełnie jakby nie było w tym kraju nieuczciwości, bezprawia, korupcji, szkolnictwa be, systemu opieki zdrowotnej be, itp.
Czy to coś dziwnego, że nie myśli się o tym patrząc na świat w majowe dni?
Nie podoba mi się, że autorka własne frustracje zaszczepia młodzieży, dla której przecież pisze te książki.
No i zaraz potem następuje idiotyczna pogoń Piotrka za Żabą (jak w Córce Robrojka, o czym pisałam w poprzednim poście).
I właściwie o Żabie tyle mam do powiedzenia.
Żaden z nowych bohaterów nie zyskał mojej sympatii. Niby nowa bohaterka a jednak znów ten sam gęsty sos - Laura, Róża, Róża, Laura. Na tym etapie - to już w odniesieniu do wszystkich późniejszych tomów Jeżycjady - uważam za niepotrzebne prezentowanie historii wszystkich bohaterów, którzy kiedyś tam mieli w Jeżycjadzie "większe role", a którzy przewijają sie na drugim planie. Bernard mógłby być tylko ojcem bliźniaków, Aniela tylko ich mamą. Można by już dać spokój historiom i wspomnieniom, wycieczkom w czasy Kłamczuchy i grupy ESD. Tamci bohaterowie mieli już swoje pięć minut.

Czarna polewka tylko pogłębiła u mnie klaustrofobię.
Jedynym jasnym promykiem okazał się nieoczekiwanie Ignacy Borejko. To już nie ten "wielki nieobecny", za jakiego miałam go w pierwszych tomach Jeżycjady. W Czarnej polewce bawiło mnie jego zaangażowanie w sprawy wnuczek; zawzięty (pardon my French) stary pierdziel, nie do przegadania, który wszystko chce wiedzieć, nad wszystkim czuwać, lecz w stosownej chwili potrafi ogłuchnąć (świetna scena).
Takiego Ignaca kupuję.

Stacja Sprężyna.
A teraz, Drogie Czytelniczki, proszę przyznać się bez bicia - która mówiła, że Sprężyna dobra?
Znów: jedyne, co pozwoliło mi przebrnąć przez nieprawdopodobny wątek wielkiej miłości Laury to jedna osoba - tym razem Łusia. Podobała mi się jej gramatyczna obsesja, uwielbienie dla pana od polskiego; przy scenie, w której Łusia odczytuje poloniście napisany dla niego sonet wyłam ze śmiechu.
Zupełnie zaś nie wierzę w miłość Laury i Adama. Owszem - miłość od pierwszego wejrzenia zdarza się niewątpliwie: najpierw rażenie gromem a potem ciąg dalszy (spotkania, rozmowy, listy, maile), który to pierwsze wrażenie utwierdza albo i przebija. Ale że ludzie, którzy nawet ze sobą nie rozmawiali (nie liczę tych paru zdań w Daglezji, na temat obojętny) rzucają się sobie w ramiona - litości!
Moją irytację końcową sceną (Adam przyciska dłoń Laury do swojego serca) pogłębił jeszcze fakt, że taka oto nagroda spotyka tę wredną Laurę, która dopiero co wykręciła swojej małej kuzynce niegodny doprawdy dorosłej osoby numer w ostatniej chwili demonstracyjnie rezygnując z występu, który jej OBIECAŁA. I na którym Łusi bardzo zależało, i o który długo prosiła. Ohydny, ohydny egoizm. Który, jak zwykle zresztą, uchodzi Laurze bezkarnie.

I otóż majaczy już na horyzoncie kres naszej wycieczki!
McDusia.
Jedyna w serii książka, której treść znałam zawczasu z internetu, a konkretnie z analizy NIezatapialnej Armady. Ponieważ ton tamtejszych analiz z założenia łagodny nie jest, energicznym ruchem wytrząsnęłam spomiędzy zwojów pozostałości po tamtej lekturze i pełna najlepszych chęci zabrałam się za czytanie.
(wtrącę jeszcze, iż wracając po latach do Jeżycjady miałam świadomość, że istnieje prężne forum poświęcone książkom Małgorzaty Musierowicz - trafiłam tam właśnie po linku z Armady; ponieważ jednak miałam naonczas kolosalne braki w lekturze, a stare tomy czytałam już naprawdę dawno, niewiele moglam wyrozumieć z tamtejszych debat. Niemniej biorąc do ręki Pulpecję (sic!) złożyłam śluby iż nie zajrzę na to forum, dopóki nie skończę całej Jeżycjady, żeby mój odbiór był naprawdę nieuprzedzony)

Straszne rzeczy dzieją sie w McDusi.
Najsampierw pełnym głosem obwieszczon zostaje koniec ideałów grupy ESD. Oto najdzielniejsza z dzielnych, podpora rodziny, Gabriela, przyznaje przed sobą, że już nie wierzy w ludzi, że nie wszyscy mogą być lepsi, że nie warto zmieniać świata. Kiedyś wierzyła w ludzi, ale teraz jest dorosła, i już wie, że świat jest zły, o.
Wraca do domu z pracy, niby do tej ciepłej kuchni, do tego rodzinnego stołu - a tam: chamstwo, bójki, złośliwości. Ironiczna Mila przeobraziła się w złośliwą jędzę. Bezpośrednia Ida w bezczelną, protekcjonalną Ja-Wiem-Najlepiej, tylko Laura pozostaje sobą, czyli pępkiem świata pogardzającym wszystkimi. Kuzyni, którzy rywalizowali od zawsze (rzecz niby najzwyklejsza pod słońcem), w tym tomie ewidentnie się nienawidzą. Leje się krew (rozbity łuk brwiowy Ignacego G, rozbity nos Józefa, Ida rzucająca w syna słoikiem). W tym wszystkim Magda, osoba spoza rodziny, którą każdy poucza i usiłuje nawrócić na jedynie słuszną drogę (czytaj poezję! Odchudzaj się!).
Bardzo było mi tej Magdy żal. W rodzinie Borejków nie znalazła ani jednej życzliwej duszy.
A poza tym wszystkiem parada bohaterów innych tomów (po śmierci Dmuchawca przychodzą po zostawione im przez profesora książki) - a wszyscy gadają jakby słowa w usta kładł im Coelho, czy inszy mędrzec. I oczywiście, jakżeby inaczej, wszyscy oni czują się w obowiązku udzielać Magdzie życiowych rad.
Zgroza i smutek, moi drodzy, oto moje wrażenia po McDusi.

Stacja końcowa, rzutem na taśmę - świeżynka, "Wnuczka do orzechów".
Na bok irytacja, zaskoczenia i oburzenie.
Albowiem, panie tego, nuda. NUDA.
Rozwlekłe dialogi o niczym. Nieprzeliczone zastępy bohaterów. Na koniec (a właściwie quasi koniec) przerażająca scena przemocy.
Ale tu już naprawdę ugryzę się w język, bo książka nowa.
Przeczytajcie sami.