Ciąg dalszy refleksji po lekturze Jeżycjady.
Niniejszym kombajn rusza ze stacji
Kalamburka.
Dziwny to tom, nie dla młodzieży, nie dla dorosłych - mocno ekskluzywna pozycja dla czytelników
Jeżycjady; trudno mi wyobrazić sobie wrażenia kogoś, kto nieuprzedzony lekturą wcześniejszych tomów czyta tę historię.
Dla mnie
Kalamburka była odpoczynkiem od pewnych, niepokojąco narastających w poprzedzających ją tomach zjawisk.
Po pierwsze - w pewnym momencie fabuła zacząła kręcić się wokół sióstr Pyziakówien, a nie są to moje faworytki, niestety (Róża była - dopóki nie pojawił się prymus Schoppe).
Po drugie i zdecydowanie gorsze - nie wiem dokładnie kiedy pojawił się w
Jeżycjadzie nowy ton - zwątpienie w ludzi, w świat. Weszło w użycie określenie "prostackie", co uważam za tak silnie pejoratywne, że aż nie przystoi w książkach dla młodzieży. No właśnie. Podobno nastolatki nie czytają
Jeżycjady. Czytają osobniczki nieco starsze, nastolatki po trzydziestce (mniej lub bardziej), wychowane na
Kwiecie Kalafiora i Opium w rosole.
I otóż ten ton zwątpienia wypada w Kalmburce bardzo naturalnie. Ostatecznie osoba taka jak Gizela, przybrana matka Mili, która przeżyła w naszym kraju lwią część dwudziestego wieku ma prawo do gorzkich podsumowań. Podobnie Borejkowie, dlatego z łatwością łykałam gorycz wylewającą się z książki, acz! Dwunastolatek (złodziejaszek przyłapany przez Gizelę) mówiący, że w tym kraju nie ma sprawiedliwośći, że wszyscy kradną - to przesada. Nawet komentarz Gizeli, jakoby mały musiał powtarzać to, co usłyszał od dorosłych, nie ratuje tej sceny.
Od
Kalamburki z sympatią myślę o Ignacym Borejko. Wcześniej tylko mnie irytował, zwłaszcza jego łacińskie wtręty i to, że Mila natychmiast wyskakiwała z autorem cytowanych słów. To jakiś test na inteligencję?
Sama Mila pozostała dla mnie nieostra. Trudno mi ze wszystkich danych na jej temat ulepić jedną, żywą postać. Ta sama osoba tłumaczy cierpliwie wnuczce, że ojciec ją zostawił, bo był młody, skołowany a czasy były ciężkie, a innym razem, za plecami tejże wnuczki mówi o niej "niedobre dziecko", i że taka podobna do ojca, nie tylko z wyglądu, i że ona, Mila, zawsze wiedziała, że będą z nią kłopoty.
Zresztą, pozwolę sobie na małą dygresję. Sprawa nikczemnego odejścia Janusza Pyziaka wałkowana jest raz po raz, jak Jeżycjada długa. Biedna, biedna Gabriela... Rozumiem, że jako porzucona z dwójką dzieci miała ciężko, ale tak mi się zdaje, że 80% (albo i więcej) samotnych matek w naszym kraju ma gorzej. Gaba w tym trudnym położeniu miała wsparcie licznej rodziny i konkretną pomoc (Mila zajmowała się dziewczynkami), skończyła studia, wreszcie wyszła za mąż, z miłości. Mam wrażenie, że z perspektywy szczęśliwej pani Stryby odejście Janusza powinno jawić się jednak jako przyczynek do tego dobrostanu; skoro był zły, dobrze że odszedł. Im wcześniej tym lepiej. Na jej miejscu zabiegałabym usilnie o kontakt córek z ojcem - jaki jest, taki jest, ale to ojciec. Na szczęście nie musimy, drogie córki, znosić go na co dzień. Mamy spokojny dom, kochającą rodzinę i wiernego Grzesia. U Gaby nie ma tego elementu pogodzenia się z własną historią. Dziwne u osoby uchodzącej za pogodną i - dodam - katoliczki.
Kombajnista daje znać, że przystanek za długi, jedźmy dalej.
Język Trolli. Ręce mi opadły, gdy zorientowałam sie, że główni bohaterowie mają po dziewięć lat. Chyba było zapotrzebowanie na jakąś lekturę szkolną, więc autorka upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu. Na sam początek - Państwo wybaczą - dostałam po łbie wizją szkoły. Tępa, wulgarna nauczycielka mówiąca "kurde", "sorry" i kierująca do uczniów groźby. Sorry, ja w to nie wierzę. Wiem, że w szkołach nie dzieje się najlepiej ale nauczyciel to tylko trybik w tej machinie złożonej także z rodziców i dzieci, które ci rodzice wychowali (albo i nie), i to, jaki jest, zależy także od rodziców. Bolesne jest dla mnie pogardliwe naigrawanie się z Manuela i Barbie.
W książce dla dzieci.
Największe emocje wzbudziła we mnie scena najścia Oracabessów przez Ignacego. Pokrótce: dziadek powiadomiony przez Ignasia, że Józinek i Laura wymykają się do podejrzanego lokalu, udaje się ich tropem tamże. Miejscem tym okazuje się być studio nagrań sympatycznego Jamajczyka (wychowanego w Niemczech) i jego rodziny (żona Polka, poznali się za granicą i dwoje ich dzieci). Czas akcji to noworoczne popołudnie, gospodarze są w piżamach, coś tam się je, coś się muzykuje - jak to po całonocnej imprezie. Dziadek Borejko próbuje wytłumaczyć powody swojego najścia - i zostaje niemal zmiażdżony przez kobietę światową i tolerancyjną, pozbawioną uprzedzeń -Teresę Oracabessa. Wykrzykuje ona, że jej mąż jest porządniejszy niż niejeden katolik, że jej dzieci (w przeciwieństwie do pańskich katolickich wnucząt) nie kłamią i nie kręcą.
Popadłam po tej scenie w głęboki namysł.
Zrazu pomyślałam, że to dziwaczny kontrast - wyluzowana babeczka naskakuje na plączącego się w wyjaśnieniach staruszka jak jaka straganiarka.
Potem pomyślałam, że może jest w tym jakiś głębszy sens. I zdaje mi się, że to jest doskonale zaobserwowane i pokazane w osobie Teresy - że wielu wokół nas ludzi postępowych i tolerancyjnych, pełnych braterskich uczuć dla czarnych i białych, Żydów i Muzułman - tylko nie dla tych cholernych bab w moherowych beretach!
Ale wisienką na torcie okazał się moment, gdy Teresa wychodzi, bo nadeszła pora... kąpania dzieci. O święta godzino Matek Polek! Nic to, żeśmy zmęczeni po Sylwestrowych baletach, żeśmy nadal w piżamach - żarty na bok, zero tolernacji dla niekąpania. Dodałabym jeszcze, że obsesja wieczornych ablucji dzieci to polski wynalazek, a Teresa - zdaje się - rodziła w Niemczech, gdzie do tych żelaznych zasad podchodzi się z rezerwą... W sumie śmieszny ten wątek Oracabessów - to raczej wariacja na temat "cudzoziemcy w Polsce".
Kombajn w ruch,
Żaba.
Przy pierwszych stronach
Żaby dopadło mnie zniechęcenie.
Na początek - opis okoliczności przyrody, majowy poranek. Opisy przyrody u Musierowicz lubię, krótkie, nastrojowe i w punkt. Ale nie, nie można na tym poprzestać (tu powinien być cytat - spisałam go starannie, lecz... zeszyt z notatkami gdzieś wcięło), po opisach nieba i zieleni następuje komentarz, że niby ten świat taki piękny, zupełnie jakby nie było w tym kraju nieuczciwości, bezprawia, korupcji, szkolnictwa be, systemu opieki zdrowotnej be, itp.
Czy to coś dziwnego, że nie myśli się o tym patrząc na świat w majowe dni?
Nie podoba mi się, że autorka własne frustracje zaszczepia młodzieży, dla której przecież pisze te książki.
No i zaraz potem następuje idiotyczna pogoń Piotrka za Żabą (jak w
Córce Robrojka, o czym pisałam w poprzednim poście).
I właściwie o
Żabie tyle mam do powiedzenia.
Żaden z nowych bohaterów nie zyskał mojej sympatii. Niby nowa bohaterka a jednak znów ten sam gęsty sos - Laura, Róża, Róża, Laura. Na tym etapie - to już w odniesieniu do wszystkich późniejszych tomów Jeżycjady - uważam za niepotrzebne prezentowanie historii wszystkich bohaterów, którzy kiedyś tam mieli w Jeżycjadzie "większe role", a którzy przewijają sie na drugim planie. Bernard mógłby być tylko ojcem bliźniaków, Aniela tylko ich mamą. Można by już dać spokój historiom i wspomnieniom, wycieczkom w czasy
Kłamczuchy i grupy ESD. Tamci bohaterowie mieli już swoje pięć minut.
Czarna polewka tylko pogłębiła u mnie klaustrofobię.
Jedynym jasnym promykiem okazał się nieoczekiwanie Ignacy Borejko. To już nie ten "wielki nieobecny", za jakiego miałam go w pierwszych tomach
Jeżycjady. W
Czarnej polewce bawiło mnie jego zaangażowanie w sprawy wnuczek; zawzięty (pardon my French) stary pierdziel, nie do przegadania, który wszystko chce wiedzieć, nad wszystkim czuwać, lecz w stosownej chwili potrafi ogłuchnąć (świetna scena).
Takiego Ignaca kupuję.
Stacja
Sprężyna.
A teraz, Drogie Czytelniczki, proszę przyznać się bez bicia - która mówiła, że
Sprężyna dobra?
Znów: jedyne, co pozwoliło mi przebrnąć przez nieprawdopodobny wątek wielkiej miłości Laury to jedna osoba - tym razem Łusia. Podobała mi się jej gramatyczna obsesja, uwielbienie dla pana od polskiego; przy scenie, w której Łusia odczytuje poloniście napisany dla niego sonet wyłam ze śmiechu.
Zupełnie zaś nie wierzę w miłość Laury i Adama. Owszem - miłość od pierwszego wejrzenia zdarza się niewątpliwie: najpierw rażenie gromem a potem ciąg dalszy (spotkania, rozmowy, listy, maile), który to pierwsze wrażenie utwierdza albo i przebija. Ale że ludzie, którzy nawet ze sobą nie rozmawiali (nie liczę tych paru zdań w Daglezji, na temat obojętny) rzucają się sobie w ramiona - litości!
Moją irytację końcową sceną (Adam przyciska dłoń Laury do swojego serca) pogłębił jeszcze fakt, że taka oto nagroda spotyka tę wredną Laurę, która dopiero co wykręciła swojej małej kuzynce niegodny doprawdy dorosłej osoby numer w ostatniej chwili demonstracyjnie rezygnując z występu, który jej OBIECAŁA. I na którym Łusi bardzo zależało, i o który długo prosiła. Ohydny, ohydny egoizm. Który, jak zwykle zresztą, uchodzi Laurze bezkarnie.
I otóż majaczy już na horyzoncie kres naszej wycieczki!
McDusia.
Jedyna w serii książka, której treść znałam zawczasu z internetu, a konkretnie z analizy
NIezatapialnej Armady. Ponieważ ton tamtejszych analiz z założenia łagodny nie jest, energicznym ruchem wytrząsnęłam spomiędzy zwojów pozostałości po tamtej lekturze i pełna najlepszych chęci zabrałam się za czytanie.
(wtrącę jeszcze, iż wracając po latach do
Jeżycjady miałam świadomość, że istnieje prężne forum poświęcone książkom Małgorzaty Musierowicz - trafiłam tam właśnie po linku z Armady; ponieważ jednak miałam naonczas kolosalne braki w lekturze, a stare tomy czytałam już naprawdę dawno, niewiele moglam wyrozumieć z tamtejszych debat. Niemniej biorąc do ręki
Pulpecję (sic!) złożyłam śluby iż nie zajrzę na to forum, dopóki nie skończę całej
Jeżycjady, żeby mój odbiór był naprawdę nieuprzedzony)
Straszne rzeczy dzieją sie w
McDusi.
Najsampierw pełnym głosem obwieszczon zostaje koniec ideałów grupy ESD. Oto najdzielniejsza z dzielnych, podpora rodziny, Gabriela, przyznaje przed sobą, że już nie wierzy w ludzi, że nie wszyscy mogą być lepsi, że nie warto zmieniać świata. Kiedyś wierzyła w ludzi, ale teraz jest dorosła, i już wie, że świat jest zły, o.
Wraca do domu z pracy, niby do tej ciepłej kuchni, do tego rodzinnego stołu - a tam: chamstwo, bójki, złośliwości. Ironiczna Mila przeobraziła się w złośliwą jędzę. Bezpośrednia Ida w bezczelną, protekcjonalną Ja-Wiem-Najlepiej, tylko Laura pozostaje sobą, czyli pępkiem świata pogardzającym wszystkimi. Kuzyni, którzy rywalizowali od zawsze (rzecz niby najzwyklejsza pod słońcem), w tym tomie ewidentnie się nienawidzą. Leje się krew (rozbity łuk brwiowy Ignacego G, rozbity nos Józefa, Ida rzucająca w syna słoikiem). W tym wszystkim Magda, osoba spoza rodziny, którą każdy poucza i usiłuje nawrócić na jedynie słuszną drogę (czytaj poezję! Odchudzaj się!).
Bardzo było mi tej Magdy żal. W rodzinie Borejków nie znalazła ani jednej życzliwej duszy.
A poza tym wszystkiem parada bohaterów innych tomów (po śmierci Dmuchawca przychodzą po zostawione im przez profesora książki) - a wszyscy gadają jakby słowa w usta kładł im Coelho, czy inszy mędrzec. I oczywiście, jakżeby inaczej, wszyscy oni czują się w obowiązku udzielać Magdzie życiowych rad.
Zgroza i smutek, moi drodzy, oto moje wrażenia po
McDusi.
Stacja końcowa, rzutem na taśmę - świeżynka, "Wnuczka do orzechów".
Na bok irytacja, zaskoczenia i oburzenie.
Albowiem, panie tego, nuda. NUDA.
Rozwlekłe dialogi o niczym. Nieprzeliczone zastępy bohaterów. Na koniec (a właściwie quasi koniec) przerażająca scena przemocy.
Ale tu już naprawdę ugryzę się w język, bo książka nowa.
Przeczytajcie sami.