17.07.2014

"Będąc młodą przedszkolanką..." cz.6

Nie minęło czasu mało-wiele, gdy Derektorka wręczyła pracownicom ulotki reklamowe Chochlika ze słowami: rozdawajcie to znajomym i zostawiajcie gdzie się da.*

Na tejże ulotce stało jak byk: zapewniamy opiekę dzieciom z niepełnosprawnością.
- Jakże to? - przeraziły się nauczycielki - jaką niepełnosprawność masz na myśli?
Derekcja nie miała na myśli żadnych konkretów; przecież dzieci i tak nosimy na rękach, i tak zmieniamy pampersy, i tak karmimy. Zgoda, mówiły nauczycielki, ale niepełnosprawność ruchowa to nie wszystko; są inne choroby i zaburzenia - my po prostu nie jesteśmy kompetentne! Nieśmiały ten protest utonął w morzu innych, równie nieistotnych protestów i tak oto trafiła do Chochlika dwuletnia Sara, chora na mukowiscydozę.

...


Ala nie miała pojęcia, z czym to się je.
Jarecka, ze względu na pewien koszmarny epizod w swoim życiu, wiedziała, na czym polega choroba, lecz o codziennej pielęgnacji chorego miała mizerne pojęcie.
Tata Sary wraz z posiłkami dostarczał enzymy, którymi należy uzupełniać dietę dziecka, bo organizm ludzi z mukowiscydozą nie trawi tłuszczu. W krótkich słowach wyjaśnił, jak obliczać dawki w oparciu o zawartość tłuszczu w posiłku - lecz albo słowa były zbyt krótkie, albo umiejętności matematyczne nauczycielek niewystarczające, albo wizja rachowania w towarzystwie rozbrykanych i/lub głodnych dziatek wydała się nazbyt surrealna:
- Kochany - przemówiła Ala - nie mogę panu obiecać, że wyliczę wszystko jak należy. Proszę nam opisać, ile tego przed czym. Będziemy oboje spokojniejsi.
(Należy dodać, że trudność w suplementacji polega na tym, że enzymy trzeba podać przed posiłkiem, w ilości odpowiedniej do obfitości posiłku. Niełatwo przewidzieć, ile zje obce dziecko! Nie występuje tu także opcja mniejszego zła - źle, gdy się poda za dużo specyfiku, równie źle - gdy za mało)

Choroba Sary niezbyt dawała się we znaki. Nie kazano nauczycielkom nebulizować, oklepywać. Rzeczywiście, posiłki były nieco problematyczne, ale nie względu na podawanie enzymów (rodzice sumiennie opisywali dawki na produktach), tylko dlatego, że Sara nie lubiła jeść. W tym miejscu padły zasady Jareckiej - dreptała za Sarą z łyżką, choćby pół dnia, bo już nie chodziło o dobre maniery lecz o zdrowie (powiedzieć "życie" - brzmiałoby nazbyt patetycznie, nieprawdaż?)

Jedno wszak wyróżniało Sarę - Państwo wybaczą - kupa. Zapach kupy chorego na mukowiscydozę to doznanie traumatyczne! Tak pomyślała Jarecka mając do czynienia z nią po raz pierwszy.
O naiwności!

Pewnego popołudnia Sara była bardzo niespokojna i szybko stało się jasne, że przyczyna tego dyskomfortu tkwi w jelicie grubym. Po serii pełnych bólu wrzasków problem - powiedzmy - wypłynął. Ledwie Sara została obstalowana na nocniku (na tę chwilę, w której Jarecka uda sie do szatni po czystą pieluchę - bo od czternastej chochliki pozostawały pod opieką jednej osoby), gdy do przedszkola wkroczył tata Sary.
- Dobrze, że pan jest - ucieszyła się Jarecka. Pokrótce streściwszy zaś ojcu cierpienia Sary, poprosiła, by zajął się córką, bo ona, Jarecka, musi zająć się resztą zdezorientowanych zamieszaniem (by tak łagodnie rzec) dzieci i byłby to kres boleści, lecz już po chwili Jarecka zauważyła, że tata Sary zdradza niezwykły niepokój.
- Śluzówka jej wypadła - wyjaśnił - to się zdarza ludziom z mukowiscydozą. Co prawda Sarze zdarzyło się pierwszy raz...

Na samą myśl o tym, że mogłaby oglądać to własnymi oczyma nie mając w pobliżu żadego wsparcia dorosłej osoby, Jarecka, blada i zielona, udała się do sali zabaw, gdzie na ścianie wisieli zgodnie pospołu Chrystus ukrzyżowany i Hello Kitty, i rymsnęła na twarz (nogi nie stawiały oporu) w akcie wdzięczności za to, iż było jej oszczędzone.


...


DO PRZEDSZKOLA PRZYPROWADZAMY TYLKO ZDROWE DZIECI
- w każdym przedszkolu, które Jarecka miała okazję odwiedzić, wisiała taka karteczka.
A teraz ręka do góry, kogo wyproszono z przedszkola z dzieckiem zakatarzonym, kasłającym lub "słaniającym się nogami"?

Przedszkola jednakowoż obfitują w podstępne alergie, które dopadają dzieci znienacka bez względu na porę roku. Osobliwe te alergie objawiają się zielonymi glutami, kaszlem we wszelkich odmianach (szatnia w przedszkolu Trójki aż wibruje od tych odgłosów - a wszystko to "alergicy"!), czasem też gorączką, wysypkami i ropnymi wysiękami. Do wyboru, do koloru.
Derekcja z troską pochylała się nad alergiami. Wszak rodzice chochlików muszą pracować. Pracować, by zarabiać. Zarabiać, by uiszczać!

Przypadkiem numer jeden była w Chochliku Róża. Trudno dociec, dlaczego mama Róży uparła się wrócić do (nieciekawej, kiepsko płatnej) pracy mając do dyspozycji jeszcze rok urlopu wychowawczego, dobrze zarabiającego męża i chorowitego wcześniaka.
Derekcja wychodziła naprzeciw.
Ona jest chora! - zdiagnozowała Jarecka pewnego dnia, pół godziny po przyjściu Róży. Oczy dziewczęcia zasnute były mgłą, czoło płonęło. W przedszkolu nie było termometru i Jarecka nabrała podejrzeń, iż jest to celowy brak, bo Derekcja zawiadomiona o stanie rzeczy pośpieszyła uspokajać:
- Niech sobie poleży, daj jej pić i broń Boże nie dzwoń do matki! Ja za godzinę będę.
Przybywszy po dwóch godzinach, Derekcja z satysfakcją stwierdziła iż chory zasnął i odsunąwszy wgłąb sali wózek z bredzącą w malignie Różą, oddała się zwykłym przedszkolnym zajęciom.
Czy trzeba dodawać, że matka Róży stawiwszy sie po córkę usłyszała, że wszystko było w porządku, że Róża bawiła się świetnie, jadła w normie i dopiero, tuż, tuż przed pani wejściem pani Mamoróży, jakoś tak nam oklapła i posmutniała.
Mama, zdziwiona, zamiotła Różę z podłogi do siatki i nazajutrz, skoro świt, odstawiała ją znów do Chochlika na kolejny, radosny dzień przedszkolaka.


...


Poniższe sytuacje miały miejsce naprawdę:
- W nocy wymiotował(a). Kilka razy. A rano zrobił(a) brzydką kupę, ale już czuje się dobrze, do widzenia - wyznawali szczerze rodzice i uciekali przecierając w biegu dłonie spirytusem.
Nazajutrz już troje dzieci robiło brzydką kupę, wszystko w majtki, lecz powiedzieć rodzicom, że to wirus, i że po jednej nocy to raczej nie przechodzi - Derekcja była zdania, że nie wypada.
- Kaszle, proszę mu w południe psiknąć tym do gardła. A tu taki syropek na apetyt. Pięć razy po łyżeczce.
- Róża znowu kaszle. Czy byłaby możliwość, żeby nie wychodziła dziś z wami na spacer? Nie? Pani Derektor mówiła, że tak. Na spacerze musicie być we dwie? Ale pani Derektor obiecała... To może w ogóle dziś nigdzie nie pójdziecie? Jakoś tak mokro...


...


Zaraz, zaraz! - zakrzyknie jakiś przenikliwy Czytelnik - czy dobrze pamiętam, że chochlikowa umowa miała cud-klauzulę, która gwarantowała opiekę nad chorym dzieckiem w domu?
Dobrze, doskonale!
Na cud-efekty klauzuli nie trzeba było długo czekać.
Ale zacznijmy od początku, czyli od tego, że owe panie, samotne i bezrobotne, które od czasu do czasu miały pomagać w Chochliku celem oswojenia dzieci ze swoją osobą (na wypadek, gdyby miały odbywać dyżury domowe) nigdy się nie pojawiły. Czy jednak dzieci byłyby z nimi oswojone, czy nie, nie miało większego znaczenia, gdyż o tym, kogo się wpuszcza do własnego domu decydują rodzice.
- Ale ja nie chcę obcej osoby! - oburzyła się mama Maksia na propozycję Derekcji ("przyjedzie jutro do pani taka pani Rysia, lat na oko pięćdziesiąt, włos w pasemka"), wprawiając tę ostatnią w stupor - Maksio nie zna tej pani, może mu się nie spodoba? Ja chcę którąś z PAŃ!

Dodajmy jeszcze, dla smaczku, że w każdym miesiącu, każdemu dziecku, przysługiwało takich dni - bagatela - SZEŚĆ!

Jeśli więc Alicja miała dyżur w domu Maksia, oznaczało to, że Jarecka prawie cały dzień będzie sama z rozkoszną grupką chochlików.
Proszę użyć imaginacji, gdyż pióro piszącego nie odda (ciemnego) kolorytu takich dni.


...


Niewidzialne samotne-bezrobotne, miały, jak się okazało, koleżankę.
Rzecz wyszła na jaw jak zwkle, przypadkiem. Zdarzyło się na spacerze, że mała Ola upadła i rozcięła sobie dłoń szkłem. Alicja ranę opatrzyła starannie i z tymże opatrunkiem Jarecka wydawała dziecko matce, ze stosownym komentarzem.
- Ojej - powtarzała zatroskana mama - ojej... No a co na to ta wasza pielęgniarka?
- Eee...kto? - zapytała Jarecka niedbale, że niby nie dosłyszała pytania.
- Pielęgniarka - powtórzyła pewnym tonem mama Oli i utkwiła w Jareckiej wyczekujące spojrzenie.
Jarecka jęła rozpaczliwie przekopywać warstwy informacji w swoim mózgu i nijakiej pielęgniarki tam nie znalazła.
- Nie dzwoniłyście do niej? - dopytywała mama.
Jarecka, nie będąc w stanie przywołać na twarz żadnego mądrego wyrazu, skapitulowała.
- Pani Kasiu - wyznała - ja nie mam pojęcia o czym pani mówi...

Wyszło nieciekawie. Derektor w zakamarkach gabinetu mamiła rodziców wizją pielęgniarki pod telefonem, gotowej przyjechać natychmiast w razie potrzeby. Rana Oli wymagała, jak się okazało, założenia szwu. Derektorka, co prawda, wydawała się być nieco zawstydzona, gdy Jarecka pytała: dlaczego, Derekcjo, nic nie wiedziałam o żadnej pielęgniarce? (mogłabym przynajmniej wiarygodnie skłamać...)
Numeru telefonu do owej tajemniczej postaci nigdy jednak nie udzieliła, nawet wtedy, gdy Maksia użądliła osa.


...


Zostawmy jednak za sobą ten smutny temat!
Wszak nie samymi chorobami wiek dziecięcy stoi.

Oto przed nami fiesta, pójdźmy radośnie!

C. D. oczywiście N.



*W nieskalanym komercją umyśle Derekcji ulotki jawiły się jako dźwignia reklamy, dźwigni handlu. Innych form marketingu Derekcja nie lubiła, toteż nigdy nie dała się namówić Alicji na reklamę w lokalnej prasie, Jareckiej na cotygodniowe zajęcia dla matek z drobiazgiem do lat dwóch oraz wszystkim - na stronę internetową.


22 komentarze:

  1. Jarecka - nie osiwiałaś od tego wszystkiego???
    rany Julek....przecież pewnie tak wygląda życie nie tylko w Chochlikach.....
    zmroziło mnie trochę :-(
    pozdrawiam
    ivonesca

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, obawiam się, że jeśli chodzi o wpuszczanie chorych do przedszkola, to jest to częsta praktyka. Nikt z tym nie walczy, bo przecież to jednak na rękę rodzicom - nie muszą iść na zwolnienie.
      I tak- jedno dziecko przyszło "tylko" z glutem po pas a taka Róża, która natychmiast łapała infekcje, lądowała w szpitalu.
      Nie mówiąc już o Sarze, którą przed takimi bakcylami trzeba było szczególnie chronić. Ale cóż, wybór rodziców - nie ma obowiązku posyłania dwulatków do przedszkola...

      Usuń
    2. wiesz, u mnie w przedszkolu jakoś nigdy rano nie widziałam takich ciężkich przypadków, może dlatego że zostawiam go bardzo wcześnie ;-)
      ale koleżanka opowiadała mi o swoim przedszkolu, że rodzice rano potrafią zostawić dziecko z gorączką, którą widać gołym okiem !!!!
      ja rozumiem, że praca, zwolnienia nie są mile widziane.....no, ale są granice!
      bo potem takie przypadki są jak z upałem i dzieckiem w aucie :-(
      wiesz....głupie te czasy teraz są....pogoń za wszystkim ;-(
      sama czasem zapędzam się....ale potem nagle zastanowię się i STOP....pracoholikiem jednak nie jestem ;-)
      pozdrawiam raz jeszcze ze słonecznego Wrocka
      ivonesca

      Usuń
    3. To z pewnością zasługa wczesnej pory, bo chóry kaszlaczy miały miejsce w każdym przedszkolu, które znam ;)
      Ale rozumiem ten przymus powrotu do pracy choćby-nie-wiem-co i to, że matki często nie mają wyboru - i to mnie wkurza najbardziej :(

      Usuń
  2. Koszmar!!! I śmiem twierdzić, że to nie tylko Chochlik tak działał:((( Chociaż jak ostatnio zaczęłam ten temat w pracy, to koleżanka powiedziała, że w to nie wierzy a tak w ogóle, to ZAPEWNE było tak tylko w tym jednym przedszkolu (o naiwności ludzka!!!!)
    Ps. Tu są lodówki, w których trzyma się antybiotyki dla dzieci... Wystarczy tylko dołączyć karteczkę z dawkowaniem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Wyspie glut byl ustawieniem fabrycznym dziecka. Gluty w przedszkolu wisialy wszedzie, bo nikt ich nie ocieral. Przy goraczce naszpanie dzwonily z informacja do rodzicow i byly upowaznione a priori do wlania w delikwenta paracetamolu. Wyboru tam zreszta wielkiego nie bylo, bo tam wiadomo, jak nie paracetamiol to amoksycylina i kto przezyje wolnym bedzie... No i po sraczce byl ban na socjalizacje przez 48h.
      W Teutonii odwrotnie - niczego dziecku nie podadza. Ale z glutem wpuszczaja. Nowa pule mikrobow, a jakze, przetestowalysmy, ale odpukac, poszlo lzej. Choc u Liskow byla juz nawet pryszczyca. I dzien w dzien wscieklizna.

      Usuń
    2. Gluty przejrzyste toleruję, gorzej, jak leją sie zielone; z tego już nic dobrego nie wyniknie.
      Zdradzę Wam, że nadszedł w Chochliku taki dzień, gdy powiedziałam do jednego taty, żeby mi przyniósł paracetamol, bo nie mogę patrzeć, jak jego dziecko męczy się całymi dniami. Bo tata oczywiście twierdził, że w domu jest ok, śpi dobrze, je doskonale, śmieje się, skacze i naprawdę, TUTAJ jest rozpalony? Marudny?
      Ale paracetamol przyniósł i pobłogosławił aplikację ;)
      Mnie to dotykało, bo tam były też moje własne dzieci, w tym niespełna dwuletni wcześniak. Okazało się wtedy, że to żelazny wcześniak, choć oczywiście nieraz zaległa.
      Moja koleżanka bała się znowuż o własne zdrowie (ja jestem praktycznie niechorująca), ale też zwyczajnie żal było patrzeć na te chore dzieci, które Derekcja próbowała rozweselać tańcem i śpiewem (poziom decybeli 70+).
      ALe rozumiem, że można się na to uodpornić (na widok chorych dzieci, nie na Derekcję).

      Usuń
    3. Tu gluty wiszą tak nisko, że nawet nie wiedziałam, że tak się da! A z braku odpowiedniej reakcji (czytaj: wytarcia nosa w porę) glut - machnięciem małej rączki rozmazywał się po całej buźce:((

      Usuń
    4. Ciekawa jestem, jaka idea przyświeca takiemu uporczywemu nieobcieraniu nosa, bo wg mnie to jednak trochę upokarzające dla małego człowieka :/

      Usuń
  3. Przypomniala mi sie opowiesc przyjaciolki, jak to jej Derekcja (uwaga! ich jest wiecej!) przyjela do placowki dziecko z nieustawiona cukrzyca. Taka bombe zegarowa. Jeszcze chwile temu stala, a teraz bec! osunela sie na podloge bez kontaktu. I wez ratuj! Dziecko do placowki przyprowadzala matka i na sugestie, by byla pod reka, zostawala w placowce, skoro i tak jest na wychowawczym, bo porodzila kolejne dziecko, dama ta bezradnie rozkladala rece i szczerze mowila, ze moze i owszem, ale jej sie nuuuuuuuuuuudzi tak siedziec i czmychala przy pierwszej nadarzajacej sie okazji...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był dla mnie duży problem - matki, które urodziwszy dziecko nr2 natychmiast szukały placówki dla dziecka nr1. Ja rozumiem (bo doskonale pamiętam, jak to jest), że opieka nad dwojgiem dzieci naraz jawi się jako NIEMOŻLIWE, ale osobiście uważam, że dobrze po powiększeniu się rodziny pobyć trochę razem celem odnalezienia się w roli (starszego brata, siostry, matki dwojga, itp). Niektóre dzieci u nas ciężko przeżywały to odstawienie, tę detronizację, dla nich było za wcześnie, dziecko nr1 np. nie miało jeszcze dwóch lat...
      ALe oczywiście nie mogłam powiedzieć rodzicom: zabierz pani to dziecko do domu i wróccie za kilka miesięcy - wiadomo; i to był dla mnie dylemat.

      Uważam, że w większości dzieci w pewnym momencie same uznają, że są na świecie ciekawsze rzeczy niż bycie w domu z niemowlakiem jako jedynym dziecięcym towarzystwem.

      Naszym rodzicom sie u nas nie nudziło. Derekcja poiła kawą a my zastawiałyśmy do pomocy w zajęciach ;D

      Usuń
  4. Będąc na studiach pedagogicznych odbywałam praktykę w żłobku. Byłam w wielkim w szoku, gdy zobaczyłam jak panie wycierają gilki dzieciom tą samą chusteczką jednorazową w jednym czasie! Taśmowo! Dla nich było lepiej gdy jedno od drugiego się zaraziło i zostało w domu, bo miały wtedy mniej pracy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe :)
      U nas tak nie było, ale zdarzało sie, że dzieci piły z cudzych butelek (owe Kubusie z poprzedniego posta), jak nie udało nam sie dopaść w porę - wszak picie musi być w zasiegu ręki...
      Niestety u nas za sprawą cud-klauzuli, chorujący podopieczni to był strzał w kolano. Ja nigdy nie bywałam na domowych dyżurach, bo sytuacja rodzinna mocno mnie ograniczała (w przedszkolu ze mną dwoje dzieci, pozostałą dwójkę musiałam na czas odbierać ze szkół) za to cierpiałam na posterunku w pojedynkę :(

      Usuń
  5. zmroziło mnie i nie wiem, co powiedzieć.
    Jarecka, Tobie medal się należy, że tak długo tam wytrzymałaś..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniec końców - matka czworga niewielkich dzieci (wtedy od 7,5 - 1,5 roku) nie może przebierać w ofertach i jak chce pracować - wróć! - jak musi zarabiać, to bierze co jest. Miałam przyzwoitą umowę a to teraz rzadkość.
      Nie było ani lekko ani łatwo i często nieprzyjemnie, ale żeby zaraz medal... ;P

      Usuń
  6. Ja też nie wiem co powiedzieć...Historia ze śluzówką mnie dobiła. Strach się bać, ile przedszkoli funkcjonuje w podobny sposób, pewnie większość? Pliiizzz, napisz coś pozytywnego, bo inaczej nie poślę mojego dziecka do przedszkola! ;))Wiem. Podrzucę młodego do Zaogonia, słyszałam o takiej jednej fajnej przedszkolance, która tam mieszka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogę Cię zapewnić, że większość moich frustracji w przedszkolu miała związek z niemożnością dogadania się z Derekcją i niektórymi rodzicami.
      O dzieciach nie mam nic złego do powiedzenia. Mogę śmiało powiedzieć, że ze strony personelu nie spotykała dzieci krzywda, troszczyłyśmy się o dzieci jak umiałyśmy najlepiej.
      Będzie o jaśniejszych stronach tej pracy!
      Bo były takie :)

      Usuń
  7. Wieki tu nie byłam, Jarecko Droga i wpadam na przedszkolne wspominki... W Stanach największym problemem przedszkoli są ciągłe zmiany nauczycieli - w ciągu jednego roku dziecko może mieć kilka nowych pań "wychowawczyń" - przychodzą, odchodzą... Wiadomo, żeby móc na dłużej trawić takie przygody, trzeba mieć do tego predyspozycje... Pozdrawiam i jeszcze raz pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście dawno Cię nie było!

      Nawet jak się te predyspozycje ma, można nie zdzierżyć. Zdarzało mi się pracować 8 godzin, z dziesiątką maluchów, i tylko przez trzy godziny mieć wsparcie drugiej osoby. Do tego nikt nie ma predyspozycji, śmiem twierdzić ;)

      Usuń
  8. Opowieści mrożące krew w żyłach... ta Dyrekcja taka ciutke mało odpowiedzialna się wydaje...
    Ostatnio na fb ktos zamieścił zdjęcie kubka dziecka uzywanego tylko w przedszkolu... cały był pokryty pleśnią, wszystko w środku zarośnięte... takie straszne historie sie zdarzają i mnie przerażają.
    Czasem sie zastanawiam czy trudno jest uzyskać pozwolenia na prowadzenie takowej placówki?
    buziaki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Derekcja wychodziła z założenia, że skoro sama wychowała piątkę dzieci (żyją i mają sie dobrze), to da radę. Siostry, szwagierki i mama Derekcji twierdzą jednak, że miały niebagatelny udział w tym dziele :)

      Żeby zostać Derekcją takiej placówki nie trzeba być pedagogiem. Dlatego nasza D bardzo się chlubiła naszym teamem, bo z punktu widzenia prawa mogłaby sobie obsadzić wakaty kimkolwiek

      Usuń
  9. A ja lubię D.Gdyby nie ona nie powstałby ten wciągający,mrożący krew w żyłach odcinkowiec.

    OdpowiedzUsuń