17.07.2014

"Będąc młodą przedszkolanką..." cz.6

Nie minęło czasu mało-wiele, gdy Derektorka wręczyła pracownicom ulotki reklamowe Chochlika ze słowami: rozdawajcie to znajomym i zostawiajcie gdzie się da.*

Na tejże ulotce stało jak byk: zapewniamy opiekę dzieciom z niepełnosprawnością.
- Jakże to? - przeraziły się nauczycielki - jaką niepełnosprawność masz na myśli?
Derekcja nie miała na myśli żadnych konkretów; przecież dzieci i tak nosimy na rękach, i tak zmieniamy pampersy, i tak karmimy. Zgoda, mówiły nauczycielki, ale niepełnosprawność ruchowa to nie wszystko; są inne choroby i zaburzenia - my po prostu nie jesteśmy kompetentne! Nieśmiały ten protest utonął w morzu innych, równie nieistotnych protestów i tak oto trafiła do Chochlika dwuletnia Sara, chora na mukowiscydozę.

...


Ala nie miała pojęcia, z czym to się je.
Jarecka, ze względu na pewien koszmarny epizod w swoim życiu, wiedziała, na czym polega choroba, lecz o codziennej pielęgnacji chorego miała mizerne pojęcie.
Tata Sary wraz z posiłkami dostarczał enzymy, którymi należy uzupełniać dietę dziecka, bo organizm ludzi z mukowiscydozą nie trawi tłuszczu. W krótkich słowach wyjaśnił, jak obliczać dawki w oparciu o zawartość tłuszczu w posiłku - lecz albo słowa były zbyt krótkie, albo umiejętności matematyczne nauczycielek niewystarczające, albo wizja rachowania w towarzystwie rozbrykanych i/lub głodnych dziatek wydała się nazbyt surrealna:
- Kochany - przemówiła Ala - nie mogę panu obiecać, że wyliczę wszystko jak należy. Proszę nam opisać, ile tego przed czym. Będziemy oboje spokojniejsi.
(Należy dodać, że trudność w suplementacji polega na tym, że enzymy trzeba podać przed posiłkiem, w ilości odpowiedniej do obfitości posiłku. Niełatwo przewidzieć, ile zje obce dziecko! Nie występuje tu także opcja mniejszego zła - źle, gdy się poda za dużo specyfiku, równie źle - gdy za mało)

Choroba Sary niezbyt dawała się we znaki. Nie kazano nauczycielkom nebulizować, oklepywać. Rzeczywiście, posiłki były nieco problematyczne, ale nie względu na podawanie enzymów (rodzice sumiennie opisywali dawki na produktach), tylko dlatego, że Sara nie lubiła jeść. W tym miejscu padły zasady Jareckiej - dreptała za Sarą z łyżką, choćby pół dnia, bo już nie chodziło o dobre maniery lecz o zdrowie (powiedzieć "życie" - brzmiałoby nazbyt patetycznie, nieprawdaż?)

Jedno wszak wyróżniało Sarę - Państwo wybaczą - kupa. Zapach kupy chorego na mukowiscydozę to doznanie traumatyczne! Tak pomyślała Jarecka mając do czynienia z nią po raz pierwszy.
O naiwności!

Pewnego popołudnia Sara była bardzo niespokojna i szybko stało się jasne, że przyczyna tego dyskomfortu tkwi w jelicie grubym. Po serii pełnych bólu wrzasków problem - powiedzmy - wypłynął. Ledwie Sara została obstalowana na nocniku (na tę chwilę, w której Jarecka uda sie do szatni po czystą pieluchę - bo od czternastej chochliki pozostawały pod opieką jednej osoby), gdy do przedszkola wkroczył tata Sary.
- Dobrze, że pan jest - ucieszyła się Jarecka. Pokrótce streściwszy zaś ojcu cierpienia Sary, poprosiła, by zajął się córką, bo ona, Jarecka, musi zająć się resztą zdezorientowanych zamieszaniem (by tak łagodnie rzec) dzieci i byłby to kres boleści, lecz już po chwili Jarecka zauważyła, że tata Sary zdradza niezwykły niepokój.
- Śluzówka jej wypadła - wyjaśnił - to się zdarza ludziom z mukowiscydozą. Co prawda Sarze zdarzyło się pierwszy raz...

Na samą myśl o tym, że mogłaby oglądać to własnymi oczyma nie mając w pobliżu żadego wsparcia dorosłej osoby, Jarecka, blada i zielona, udała się do sali zabaw, gdzie na ścianie wisieli zgodnie pospołu Chrystus ukrzyżowany i Hello Kitty, i rymsnęła na twarz (nogi nie stawiały oporu) w akcie wdzięczności za to, iż było jej oszczędzone.


...


DO PRZEDSZKOLA PRZYPROWADZAMY TYLKO ZDROWE DZIECI
- w każdym przedszkolu, które Jarecka miała okazję odwiedzić, wisiała taka karteczka.
A teraz ręka do góry, kogo wyproszono z przedszkola z dzieckiem zakatarzonym, kasłającym lub "słaniającym się nogami"?

Przedszkola jednakowoż obfitują w podstępne alergie, które dopadają dzieci znienacka bez względu na porę roku. Osobliwe te alergie objawiają się zielonymi glutami, kaszlem we wszelkich odmianach (szatnia w przedszkolu Trójki aż wibruje od tych odgłosów - a wszystko to "alergicy"!), czasem też gorączką, wysypkami i ropnymi wysiękami. Do wyboru, do koloru.
Derekcja z troską pochylała się nad alergiami. Wszak rodzice chochlików muszą pracować. Pracować, by zarabiać. Zarabiać, by uiszczać!

Przypadkiem numer jeden była w Chochliku Róża. Trudno dociec, dlaczego mama Róży uparła się wrócić do (nieciekawej, kiepsko płatnej) pracy mając do dyspozycji jeszcze rok urlopu wychowawczego, dobrze zarabiającego męża i chorowitego wcześniaka.
Derekcja wychodziła naprzeciw.
Ona jest chora! - zdiagnozowała Jarecka pewnego dnia, pół godziny po przyjściu Róży. Oczy dziewczęcia zasnute były mgłą, czoło płonęło. W przedszkolu nie było termometru i Jarecka nabrała podejrzeń, iż jest to celowy brak, bo Derekcja zawiadomiona o stanie rzeczy pośpieszyła uspokajać:
- Niech sobie poleży, daj jej pić i broń Boże nie dzwoń do matki! Ja za godzinę będę.
Przybywszy po dwóch godzinach, Derekcja z satysfakcją stwierdziła iż chory zasnął i odsunąwszy wgłąb sali wózek z bredzącą w malignie Różą, oddała się zwykłym przedszkolnym zajęciom.
Czy trzeba dodawać, że matka Róży stawiwszy sie po córkę usłyszała, że wszystko było w porządku, że Róża bawiła się świetnie, jadła w normie i dopiero, tuż, tuż przed pani wejściem pani Mamoróży, jakoś tak nam oklapła i posmutniała.
Mama, zdziwiona, zamiotła Różę z podłogi do siatki i nazajutrz, skoro świt, odstawiała ją znów do Chochlika na kolejny, radosny dzień przedszkolaka.


...


Poniższe sytuacje miały miejsce naprawdę:
- W nocy wymiotował(a). Kilka razy. A rano zrobił(a) brzydką kupę, ale już czuje się dobrze, do widzenia - wyznawali szczerze rodzice i uciekali przecierając w biegu dłonie spirytusem.
Nazajutrz już troje dzieci robiło brzydką kupę, wszystko w majtki, lecz powiedzieć rodzicom, że to wirus, i że po jednej nocy to raczej nie przechodzi - Derekcja była zdania, że nie wypada.
- Kaszle, proszę mu w południe psiknąć tym do gardła. A tu taki syropek na apetyt. Pięć razy po łyżeczce.
- Róża znowu kaszle. Czy byłaby możliwość, żeby nie wychodziła dziś z wami na spacer? Nie? Pani Derektor mówiła, że tak. Na spacerze musicie być we dwie? Ale pani Derektor obiecała... To może w ogóle dziś nigdzie nie pójdziecie? Jakoś tak mokro...


...


Zaraz, zaraz! - zakrzyknie jakiś przenikliwy Czytelnik - czy dobrze pamiętam, że chochlikowa umowa miała cud-klauzulę, która gwarantowała opiekę nad chorym dzieckiem w domu?
Dobrze, doskonale!
Na cud-efekty klauzuli nie trzeba było długo czekać.
Ale zacznijmy od początku, czyli od tego, że owe panie, samotne i bezrobotne, które od czasu do czasu miały pomagać w Chochliku celem oswojenia dzieci ze swoją osobą (na wypadek, gdyby miały odbywać dyżury domowe) nigdy się nie pojawiły. Czy jednak dzieci byłyby z nimi oswojone, czy nie, nie miało większego znaczenia, gdyż o tym, kogo się wpuszcza do własnego domu decydują rodzice.
- Ale ja nie chcę obcej osoby! - oburzyła się mama Maksia na propozycję Derekcji ("przyjedzie jutro do pani taka pani Rysia, lat na oko pięćdziesiąt, włos w pasemka"), wprawiając tę ostatnią w stupor - Maksio nie zna tej pani, może mu się nie spodoba? Ja chcę którąś z PAŃ!

Dodajmy jeszcze, dla smaczku, że w każdym miesiącu, każdemu dziecku, przysługiwało takich dni - bagatela - SZEŚĆ!

Jeśli więc Alicja miała dyżur w domu Maksia, oznaczało to, że Jarecka prawie cały dzień będzie sama z rozkoszną grupką chochlików.
Proszę użyć imaginacji, gdyż pióro piszącego nie odda (ciemnego) kolorytu takich dni.


...


Niewidzialne samotne-bezrobotne, miały, jak się okazało, koleżankę.
Rzecz wyszła na jaw jak zwkle, przypadkiem. Zdarzyło się na spacerze, że mała Ola upadła i rozcięła sobie dłoń szkłem. Alicja ranę opatrzyła starannie i z tymże opatrunkiem Jarecka wydawała dziecko matce, ze stosownym komentarzem.
- Ojej - powtarzała zatroskana mama - ojej... No a co na to ta wasza pielęgniarka?
- Eee...kto? - zapytała Jarecka niedbale, że niby nie dosłyszała pytania.
- Pielęgniarka - powtórzyła pewnym tonem mama Oli i utkwiła w Jareckiej wyczekujące spojrzenie.
Jarecka jęła rozpaczliwie przekopywać warstwy informacji w swoim mózgu i nijakiej pielęgniarki tam nie znalazła.
- Nie dzwoniłyście do niej? - dopytywała mama.
Jarecka, nie będąc w stanie przywołać na twarz żadnego mądrego wyrazu, skapitulowała.
- Pani Kasiu - wyznała - ja nie mam pojęcia o czym pani mówi...

Wyszło nieciekawie. Derektor w zakamarkach gabinetu mamiła rodziców wizją pielęgniarki pod telefonem, gotowej przyjechać natychmiast w razie potrzeby. Rana Oli wymagała, jak się okazało, założenia szwu. Derektorka, co prawda, wydawała się być nieco zawstydzona, gdy Jarecka pytała: dlaczego, Derekcjo, nic nie wiedziałam o żadnej pielęgniarce? (mogłabym przynajmniej wiarygodnie skłamać...)
Numeru telefonu do owej tajemniczej postaci nigdy jednak nie udzieliła, nawet wtedy, gdy Maksia użądliła osa.


...


Zostawmy jednak za sobą ten smutny temat!
Wszak nie samymi chorobami wiek dziecięcy stoi.

Oto przed nami fiesta, pójdźmy radośnie!

C. D. oczywiście N.



*W nieskalanym komercją umyśle Derekcji ulotki jawiły się jako dźwignia reklamy, dźwigni handlu. Innych form marketingu Derekcja nie lubiła, toteż nigdy nie dała się namówić Alicji na reklamę w lokalnej prasie, Jareckiej na cotygodniowe zajęcia dla matek z drobiazgiem do lat dwóch oraz wszystkim - na stronę internetową.


14.07.2014

Czwórka naprawia świat


- Jedna pani idzie pod parasolem i druga pani idzie pod parasolem - opisuje Czwórka siedząc w samochodzie. Na zewnątrz leje  - a czy jedna pani i druga pani nie mogłyby iść pod jednym parasolem?


...


Czwórka: - Tato, jedźmy na wycieczkę rowerową.
Jarecki: - Nie możemy, mama pracuje a ja muszę zajmować się Piątkiem.
Czwórka (po chwili głębokiego namysłu): - a czy mama nie mogłaby jedną ręką rysować a drugą trzymać Piątka?






13.07.2014

Pobite gary!

Ubrać się odpowiednio do okazji - to rzecz niezwykłej wagi.
Wiedziała to Kreska, ulubiona Jareckiej postać z Jeżycjady (ale od razu dodajmy, że lekturę Jeżycjady Jarecka skończyła na Noelce. Nie powaliła jej ta Noelka i wysnuła wówczas - może zbyt pochopny -wniosek, że może jest już na tę Jeżycjadę za stara. Teraz ze spokojem czeka na nadrabianie zaległości z córkami; jedna z nich nosi zresztą kreskowe imię).

Jarecka uszyła sobie bluzkę na finałowy mecz mundialu, jakiś czas temu.
Zupełnie nieświadoma masakry, jaka rozegra się w Brazylii za sprawą etatowych czarnych charakterów świata.

Jarecka Canarinhos:






Wykrój z Burdy, ale żeby uszyć takie cóś, wykrój tak naprawdę nie jest potrzebny. 
Wystarczy chusta-szal (tę kupiła Jareckiej jedna z metropolitalnych cioteczek u ulicznej handlarki. Za pięć zeta), metr lamówki i dwa szwy.



Gotowe.



Potem już, już zaczęła Jarecka kombinować na pomarańczowo, bo Marco van Basten to był pierwszy dorosły mężczyzna, w którym się zakochała, więc ma sentyment do oranje.

A teraz wychodzi na to, że trzeba by się ubrać na czarno.
Jak czarne charaktery :)




11.07.2014

"Będąc młodą przedszkolanką..."cz.5


Rodzice, którzy pierwszy raz przekraczali próg Chochlika mówili najpierw:
- O, tu kiedyś była restauracja! Kogoś tu zabili... jakieś mafijne porachunki...
A zaraz potem, na widok Czwórki:
- O, macie tu nawet takie DZIDZIE!
Jarecka wyjaśniała, że ta DZIDZIA ma dwa lata, a to, zdaje się, kilka miesięcy więcej niż Państwa dzieńdobryjajestempanianiajakmasznaimię?
Temat denata pomijała milczeniem, choć wracał on do niej w ciemne zimowe wieczory, gdy przyszło gasić światła i zakluczać puste przedszkole.

W dzień-jak-co-dzień na dwoje babka wróżyła:
Gdy w porze drugiego śniadania Jarecka wkraczała do Chochlika, albo zastawała drzwi od sali zabaw zamknięte, albo rozwarte na oścież. Nauczycielka z pierwszej zmiany albo siedziała z dziećmi w sali, albo biegała po całym przedszkolu z którymś z wychowanków na biodrze. Dzieci albo bawiły się w sali zabawkami albo galopowały od szatni aż po gabinet Derekcji na autach, koniach, piłkach i twarzach.
W zależności od tego, czy poranek należał do Alicji czy do pani Derektor.
Czasem w sali zabaw zasiadali na tronach nocnikanci.
- Na litość boską, Derekcjo! - Jarecka łapała się za głowę - jakbym ja była rodzicem, co szuka dla swojego dziecka przedszkola i jakbym tu weszła i zobaczyła, że w jednej sali pospołu zabawki i nocniki, to uciekałabym stąd jak najdalej!
Derektorka robiła "phi" ale brała gołodupców pod pachy, Jarecka wynosiła nocniki i reszta posiedzenia odbywała się w łazience.
Niemniej dla wszystkich było oczywiste, że identyczna scena będzie miała miejsce jeszcze wiele razy.


W temacie posiłków nauczyła się Jarecka najwięcej.
Na przykład, że odeszło do lamusa nie tylko picie z kubków, ale także jedzenie przy stole, oraz - gryzienie. Nową świecką tradycją jest natomiast uporczywe karmienie niegłodnych i dreptanie za dziećmi z łyżką wszędzie tam, gdzie dziecku akurat zmarzy się przebywać, nawet jeśli będzie to kryjówka pod biurkiem w gabinecie pani Derektor.
- Krzyś kiepsko zjadł obiad - wyznała raz szczerze Jarecka pewnemu ojcu (ech, pod tym względem Jarecka nie dała się zreformować. Derekcja prosiła: nie opowiadaj im takich rzeczy, a ona nielojalnie opowiadała).
Ojciec rzucił lodowate spojrzenie i wysyczał:
- trzeba było mu pomóccc...
Gdyby Jarecka nie zlodowaciała pod tym wzrokiem, chętnie wytłumaczyłaby temu panu, że i owszem, trzyletniemu, zdrowemu na ciele i umyśle Krzysiowi pomagała, zachęcała, bawiła się w zabawę autorstwa Ali; że niby każda łyżka zupy jest porcją lodów o wybranym przez dziecko smaku, że proponowała "może najpierw ziemniaki? nie? marchewkę? nie? wypijesz samą zupę? nie?", oferowała nagrodę w postaci dyżurnego przedszkolnego wafelka, sugerowała sprawdzenie, czy aby na dnie miseczki nie ma ukrytego skarbu piratów - bezskutecznie. Pozostało jeszcze przywiązać Krzysia do krzesła i wlać mu obiad w gardło zatkawszy nos; na to, nie wiedzieć czemu, nie zdecydowała się.
Tata się dąsał.

Na wysoką "skarmialność" Derekcja miała swoje sposoby.
Drugie śniadania i podwieczorki dostarczane były przez rodziców i trzeba przyznać - starali się.
Jeśli posiłek fasowały Ala i Jarecka, dzieci najpierw dostawały kanapki, jajka na twardo, parówki i warzywa, potem jogurty i ewentualnie owoce (zupełnie nie dotyczyło to dwuipółletniej Beatki, która codziennie była uposażana w pączki lub herbatniki), jeśli zaś prym mogła wieść Derektorka, każde dziecko dostawało pod nos całe pudełko własnych i frykasów i hulaj dusza!
Zgadnijmy, od czego zacznie dwulatek, któremu w żłobie dano kanapkę z pasztetem, jogurt truskawkowy i batonik kinder bueno?
Nieważne od czego zacznie, ważne na czym skończy - powie ktoś roztropny.
Zaiste!
Lecz kończył też na batoniku.

A co z piciem? Z piciem było tak: do śniadania serwowało się herbatkę z granulek, do obiadu kompot. Przez cały dzień dostępna była woda.
Cmok, cmok - kręcili głową rodzice na tę wodę i przynosili soki.
- Może pan podpisze tę butelkę - prosiła Ala, gdy kolejny tata przyholował dziecko z Kubusiem w ręku.
- To ja... - każdy tata jest zaradny, nieprawdaż - ...zerwę etykietę, będzie wiadomo, że to mojego syna.
Gdy po południu Jarecka zmieniała koleżankę na posterunku, na blacie stał Kubuś z etykietą, Kubuś bez etykiety, Kubuś z połową etykiety i dwa Kubusie z naderwanymi etykietami - jedna z dołu, druga od góry.
Nawet Enigma była bezradna - w przeciwieństwie do dzieci! One, jak jeden mąż, jako własną wskazywały tę samą butelkę - tę, w której soku było najwięcej!


...


A w ogóle to Jarecka nadto się emocjonuje. Aj waj, wielkie mi halo! O co tyle krzyku?

No właśnie, Drodzy Rodzice, czego oczekujecie od przedszkoli, żłobków i klubików? Można by przecież napchać po kokardę słodyczami a kanapki zjeść samemu w przerwie na kawę (w czym???). Radzi by byli rodzice widząc dno w dwojakach, rade dzieci, nauczycielka syta.

Czego WY chcecie dla swoich dzieci od przedszkola?









10.07.2014

Od ucha do ucha

Raz na jakiś czas uszy Jareckiej udają się na urlop.
Niby grzecznie, pojedynczo, ale żyć choć jeden dzień bez ucha do słyszenia - to męka.
I tak, pewnego dnia, Jarecka otwiera oczy ale uszu otworzyć już nie może, a konkretnie jednego. Miejsce misternych kanalików zajmuje kluska śląska, w dodatku bucząca, szumiąca i zagłuszająca to, co łaskawie drugie ucho wychwyci.
Nie słychać o co się kłócą dziewczynki w pokoju obok.
Nie słychać Michała Nogasia, gdy się jedzie samochodem.
Sąsiedzi mogą mieć Jarecką za gbura, bo nie odpowiada na powitania, a nie odpowiada, bo siedzi tyłem do witających, a jak nie widzi - to nie słyszy.
Nie da się uczestniczyć w mniej kameralnych rozhoworach, bo wystarczy, że dwie osoby przemówią jednocześnie a już ich głosy zlewają sie w głowie Jareckiej w nieznośny szum.
A w ścisłym związku z powyższym - trudno dogadać się z własnymi dziećmi.
(Na takie okazje Jarecka trzyma w łazienkowej szafce flaszeczkę ciekłej parafiny i ogromną strzykawkę o pojemności stu mililitrów, ale ucho stawia opór! Ucho mówi: chcę na urlop, chcę na urlop, chcę na urlop i o niczym innym nie chcę słyszeć!!)

Lepiej, żeby w takie dni Jarecki nie mówił do żony: ale bałagan w tym domu! - bo jeszcze mogłaby usłyszeć: ty nieporządna żono! Nie dbasz o ład i porządek! Co ty robisz całymi dniami w domu???
I lepiej, żeby dzieci nie mówiły: mamo, co mogę zjeść? - bo jeszcze Jarecka usłyszy: nie najedlim się, mało dałaś, słabo dałaś, poskarżym się do opieki społecznej, zupa była za słona, jabłko z robakiem, a kotlecika nie było wcale. Niedobrą jesteś matką, leniwą i skąpą. I skąpą. I leniwą.

Czy można spokojnie słuchać takich rzeczy?


...


Tymczasem, codziennie w godzinach wczesnowieczornych, na podwórko Deszczowego Domu wkracza tajemniczy patrol złożony z dwóch osobników. 
Czarne maski na oczach, kołnierze prochowców postawione, kapelusze porwał pęd powietrza.
Nogi jakieś takie szłapciate.
W ciszy odbywają powolną rundkę po podjeździe i lecą do swoich spraw.

Być może to interwencyjna brygada MOPS-u, albo inni kelnerzy.
Strzeżcie się! Tak wyglądają:


7.07.2014

Lato, gdy przyjdzie, co z nim czynić?




Tak jak zima zaskakuje drogowców, tak lato, rok w rok, zaskakuje Jarecką.

Postawiwszy tę zgrabną tezę Jarecka popadła w zadumę; jęła grzebać w pamięci, czy aby na pewno nie zdarzyło jej się lato bez niespodzianek.
Oczywiście, NIESPODZIEWANE zdarza sie jak rok długi, ale od lata ma się zawsze wielkie wymagania!
Żeby było słonecznie, żeby wyjechać, odpocząć, coś zobaczyć, poznać, czegoś się nauczyć, żeby nikt nie zachorował, żeby samochód się nie zepsuł - byle wytrwać w tej kruchej idylli do północy trzydziestego pierwszego sierpnia - a potem choćby i potop.

Jarecka przygotowała się do lata najlepiej jak umiała.
Dzieci podzieliła na grupy, sekcje, wyznaczyła obowiązki, spisano plan dnia, Dwójka przylepiła go do ściany jak najprawdziwszy Luter (tak, tak, powinna była do drzwi) i przyjęła odpowiednią pozycję w blokach startowych.

Teraz, podnosząc głowę z poduszki  o dziewiątej rano, nie może się nadziwić.
Pije kawę, którą zaparzył jej Jaśnie Panicz, z mlekiem, które sam podgrzał i spienił w specjalnym kubku; połowę tego mleka wlał do swojej filiżanki z inką.
Mógłby jeszcze croissanta upiec, myśli Jarecka.
Na głos nie mówi.





Listonosze i kurierzy wydają sie być zakłopotani widokiem Jareckiej w piżamie grubo po dziesiątej.

Ilekroć Jarecka wkracza do pokoju dzieci z zamiarem zajęcia ich "czymś ciekawym" (Dwójko, weź zeszyt, poćwiczymy ortografię, Czwórko, przynieś książeczki o Janku i Jagodzie), przekonuje się, że nic tam po niej. Dziatwa bawi się doskonale i zgodnie, więc pozostaje tylko przymknąć oczy na nieprawdopodobny (przysiąc by można, że acheiropoietos) bałagan (jeśli rzecz dzieje się w domu) lub na stan odzieży wierzchniej i naskórka (jeśli zabawa ma miejsce na podwórku) i wycofać sie chyłkiem do swoich zajęć.

Na przykład do szydełkowania, które latem sprawdza się lepiej niż szycie na maszynie.

Sweterek dla Czwórki z resztek po syrenach, misiach i kotach, co to włóczą się latem po Polsce:








W przeciwieństwie do prezentowanego w ostatnim poście poddupnika, zrobiony w krótkim czasie i satysfakcjonujący i Czwórkę i Jarecką.

To znaczy, tę ostatnią nie do końca...
Ma ona jednak poczucie, że jest na dobrej drodze i zamierza nad wzorem jeszcze popracować.
Do trzech razy sztuka :)

5.07.2014

Kolorowe lato 2. Szkoda gadać

Dajta pokój, ludzie.

Czasem człowiek ot, tak, weźmie w rękę szydło albo kawał szmatki, i coś fajnego ukleci, a czasem sobie wymyśli, zaplanuje, potnie, pozszywa (co blisko miesiąc mu zajmie), poczyni zakupy, skanapkuje, przepikuje, zrobi lamówkę, zrobi ją drugi raz od nowa -  a i tak nikt mu nie uwierzy, że sobie tej wyściółki na leżak nie kupił w Biedronce za 9.90.
:(






Udział wzięli:
koszule męskie, zasłony (w zwierzęta), portki od piżamy (w ptaki), najgrubsza ocieplina (coby wygodnie było się wylegiwać) i resztki wyjątkowo wrednego do szycia materiału powleczonego gumą (lamówki).

2.07.2014

Kolorowe lato, odsłona pierwsza

Dziś będzie jak na prawdziwym modowym blogu, naprawdę!
;)




Koszulka ozdobiona przez Dwójkę
Body ozdobione przez Trójkę
Bransoletki - Jaśnie Panicz & Trójka
Spódnica - Jarecka, wykrój z Burdy







W roli głównej: kredki do tkanin

1.07.2014

"Będąc młodą przedszkolanką..." cz.4


CIEKAWE ZAJĘCIA

Oprócz charakterystycznego sposobu dialogowania, równie specyficzny był Derekcji sposób wydawania poleceń.
Polecenia padały w biegu i ciągnęły się jakiś metr za osobą, bo Derektorka osiągała w marszu prędkość ponaddźwiękową. Jeden z ukochanych przez nauczycielki rozkazów brzmiał: "jutro przyjdzie nowe dziecko. PRZYGOTUJCIE JAKIEŚ CIEKAWE ZAJĘCIA."
Ala i Jarecka odymały się na stronie jak egzotyczne ropuchy: jak to! przecież ZAWSZE robimy ciekawe zajęcia! Zresztą, z ich obserwacji wynikało jasno, że nowe dzieci najlepiej czują się, gdy dać im swobodę i prawo wyboru zajęcia. Najlepiej było puścić małego aspiranta w nie znane mu zabawki i baczyć tylko, by stali bywalcy nie zanadto mu dokuczali.

Aklimatyzacji często towarzyszył rodzic, na wybranych przez siebie warunkach. Ten epizod - "w przedszkolu z rodzicem" - nie miał zazwyczaj większego znaczenia dla dziecka; te odważniejsze gładko wchodziły w przedszkolną rutynę, te bardziej zamknięte w sobie i tak wypłakiwały oczy, gdy okres adaptacji musiał dobiec końca - zaś dla rodzica! - rodzicom ten czas był bardzo potrzebny.
Chyba nie trzeba tłumaczyć, dlaczego obecność rodzicieli nie sprawiała przyjemności nauczycielkom?
Wraz z osobą postronną wkradał się do przedszkola element dezorganizacji. Dziecko-kandydat nie uznawało jurysdykcji pań, to jasne. Za jego przykładem instynktownie podążała reszta grupy. Niezręcznie było dyscyplinować dziecko przy mamie, niezręcznie było nie zwracać nań uwagi. Nadto młodzi rodzice często wyobrażają sobie dzień w przedszkolu jako niekończące się pasmo zabawy i twórczej aktywności, taki dzień w sali zabaw! Panie, wedle tej wizji, powinny jak dzień długi tańczyć, śpiewać, grać na instrumentach, skakać, robić salta i tarzać się z dziećmi po podłodze. To wszystko, rzeczywiście, po trochu ma miejsce, ale zasadniczo większość czasu upływa na banalnych, codziennych czynnościach - jedzenie, mycie rąk, sprzątanie, ubieranie się na spacer, rozbieranie po, spanie, siusianie, kupa, samodzielna zabawa.

Samodzielna zabawa szczególnie bywa solą w oku dla rodziców. Nie potrafią oni pojąć, jak ważna to aktywność dla dzieci, jak wiele dziecko się uczy w trakcie tego, co z perspektywy rodzica, który na jeden dzień wdepnął w przedszkolną rzeczywistość, widzi się nudą lub chaosem. Szczególnie zaś drażni rodziców widok pani nie wtrącającej się w potyczki o zabawki. Wygląda taka pani, jakby wszystko miała w nosie! A przecież kwadrans takiego nicnierobienia, biernego gapienia się, powie jej o dziecku więcej niż godzina makareny! Ku zaskoczeniu nauczycielek okazało się zresztą, że rodzice nie zawsze mają ochotę słuchać tego, co ma do powiedzenia osoba, która spędziła z ich dzieckiem pół dnia - "moje dziecko nie chce samo jeść? Chce, by go karmić? Niemożliwe! Przewraca się na prostej drodze? Co też pani mówi! Mój Michałek boi się nocnika? Czy w domu też się boi? Nooo...nie wiem... Ja w soboty też pracuję... nie wiem..."
Referaty na temat "jak nam minął dzień", które Jarecka czuła się winna rodzicom odbierającym dziecko z placówki, często traktowane były jako krytyka dziecka, jakaś złośliwość. Rodzice dziwnie wzbraniali się przed opowiadaniem "jak to jest/jak to robicie w domu". A przecież panie chciały mieć jakiś spójny obraz powierzonej im osoby, nie narzucać niemożliwego ale i wymagać tego, co osiągalne. Jeśli jednak udało się osiągnąć porozumienie z rodzicem, sukcesy wychowawcze stawały się chlebem powszednim. Naprawdę!

Derekcja była szczególnie lubiana przez żądnych sukcesów rodziców, albowiem już od pierwszych godzin w przedszkolu, ich dziecko stawiało same tylko milowe kroki dla ludzkości. Bawiło się bosko, jadło cudownie, nic a nic nie płakało, nauczyło się piosenki (jeszcze nie umie mówić? Ale śpiewać potrafi!) i wykonało tę oto wycinanko-wyrzynanko-wystrzygankę. SAMODZIELNIE!
- Nie mów im, że cały dzień płakał - cedziła Derektor przez zęby zmierzając ku drzwiom, w które pukał rodzic.
- Ależ Derekcjo - protestowała Jarecka - gdyby chodziło o moje dziecko, chciałabym wiedzieć! Wszystko, nawet najgorsze rzeczy. Przecież to normalne, że płacze; mały jest, tęskni...
Derektor nie słuchała, bo już kłaniała się w pas, rozpływała w uśmiechu i donosiła o sukcesach.

Inna sprawa, że na płaczące dzieci, Derektorka miała swój niezawodny sposób - noszenie na rękach.
Rezolutne Chochliki błyskawicznie pojęły reguły gry i kategorycznie żądały noszenia.
- Ależ Derekcjo - prosiła Ala - nie noś tak ciągle! Co innego siedzenie na kolanach, co innego prowadzanie za rękę, ale mój kręgosłup nie wytrzyma tego noszenia! A poza tym - Ala próbowała rzecz rozegrać chytrze - to niesprawiedliwe, że buczące nosisz, a grzecznych nie.

Na "ciekawe zajęcia", o które wnosiła Derektorka oczekując nowego narybku, składały się najwidoczniej także różne usługi towarzyszące.
- Zrób tej mamie herbaty albo kawy, jak jutro przyjdzie... Będzie o ósmej.
- Nie zrobię jej herbaty albo kawy, bo do dziesiątej będę z dziećmi sama. Będę się zajmować dzieckiem, nie mamą.
- Ale niechże jej będzie miło!
- Najmilej jej będzie, jak zajmę się tym nowym dzieckiem... to chłopiec, dziewczynka? Ile ma lat?
- Nie wiem. Nie zapytałam.


Przez okrągły rok trwała w przedszkolu czyjaś aklimatyzacja, a każdy nowy nabytek był młodszy od poprzednika...
Ale w tak zwanym międzyczasie, trafiał się, cenny jak perła, ZWYKŁY DZIEŃ.


C.D.N.