Wielkimi krokami zbliża się jubileusz Deszczowego Domu.
Równie wielkimi nadchodzi dla Jareckiej czas rozwiązania.
Spodziewając się więc, że 18 listopada Jarecka będzie miała pilniejsze sprawy niż snucie refleksji pt. "panta rhei", "to był rok, dobry rok", czy jakoś tak, już dziś w Deszczowym Domu wpis ze znienawidzonego przez Jarecką gatunku autotelicznych. Post o blogowaniu.
Aha, Wszechwiedzący Narrator oraz Jarecka na tę okoliczność tupnęli nogą i oświadczyli, że po roku harówki należy im się odrobina wolnego, więc dziś i tylko dziś autorka przemówi własnym głosem.
(Seria zakłopotanych chrząknięć)
"Z dawien dawna myślałam o jakimś miejscu w sieci, w którym mogłabym zaprezentować swoje rękodzieło. Tak, by w zetknięciu z potencjalnym klientem móc odesłać go do konkretnej galerii miast opowiadać mu cuda na kiju, tudzież prezentować zdjęcia w komórce. Ponieważ jednak wciąż nie nadchodził czas, w którym mogłabym się poświęcić zarobkowaniu tym sposobem (dzieci- jeden, dwa, trzy, itd...), pomysł pozostawał w sferze niezobowiązujących planów.
Tymczasem zaczęłam podczytywać cudze blogi i wciągnęłam się w ten proceder!
Potem zaś nastąpił sierpień 2012 roku, kiedy to wymacałam w swojej piersi guzek i pomyślałam: umieram.
(w tym czasie w najbliższej rodzinie trwała walka z rakiem, więc już na starcie lęk był silniejszy...)
Straszne to były dni. Oszczędzę Czytelnikom szczegółów dotyczących walki o to, by jakikolwiek lekarz przejął się tym straszliwym podejrzeniem i zechciał choć doradzić co dalej, i dokąd pójść? A ja myślałam: umrę, zanim moje dzieci dorosną, nie zobaczę, jak rosną a one nigdy nie poznają swojej matki jako człowieka. Będą pamiętać mamę; tę samą, co na zdjęciach, w jakiś wyrwanych z kontekstu sytuacjach, najpewniej tych przyjemnych, najpiękniejszych, lukrowanych wytrwale przez tę część rodziny, która miała okazję znać mnie taką, jaka jestem i która sama w końcu uwierzy, że zawsze byłam dobra, miła i kochana, li i jedynie.
Jak zostać z nimi odchodząc?- zastanawiałam się. Pamiętnik- odpada. Bazgrzę jak kura pazurem, sama po sobie nie odczytam. Ponadto, pisząc do szuflady zawsze wykazywałam tendencję do używania skrótów myślowych i szyfrów, do których klucz szybko się gubi. Listy do dzieci- z pewnością. Ale co do nich włożyć poza łzawymi zapewnieniami o wiecznej miłości i szczęściu ze spotkania?
Wtedy to postanowiłam zacząć pisać bloga, w którym dam się poznać jako zwykły człowiek, ze swoimi pasjami, przemyśleniami, anegdotami z życia, bez patosu, jaki bliska śmierć przydaje wszystkiemu. Gdzie mogłabym zmagazynować zwykłe, codzienne chwile, o których zapomina się nazajutrz, takie jak dziś, gdy Trójka i Czwórka za rękę wędrowały w kolorowych rajtkach po jesiennym słońcu.
Co prawda już we wrześniu onkolog uspokoił mnie- jakkolwiek szczegółowe badania dopiero miały się odbyć, ale plan raz powzięty już się prosił o realizację; choć tym bardziej niejasnym było, czym ma się stać Deszczowy Dom, o czym zresztą ewentualni Czytelnicy zostali na wstępie uprzedzeni :)
Nigdy by ten blog nie powstał, gdyby nie Jarecki! To on przebił się przez blogerowski bełkot, pokazał, jak robić wpisy, wstawiać zdjęcia...
Publikacji pierwszego wpisu towarzyszył wielki, niewytłumaczalny wstyd. Wstyd, którego się nie spodziewałam a który sparaliżował mnie już w chwili, gdy kliknęłam "opublikuj". Zdawało mi się, że spłonę ze wstydu jeśli ktoś to przeczyta... Do tej pory z realnymi znajomymi nie lubię rozmawiać o blogu, ba!- jeżę się gdy Jarecki zahaczy o ten temat! Żeby zminimalizować to niemiłe odczucie i zdystansować się do samej siebie, schowałam się za postacią Wszechwiedzącego Narratora, który z boku, w trzeciej osobie, opowiada o swojej bohaterce, która zwie się Jarecka. Oczywiście, sama nieporadna autorka raz po raz wyłazi zza Wszechwiedzącego Narratora jak, nie przymierzając, półdupek zza krzaka; liczyłam jednak na to, że porzucę tę niewygodną manierę, gdy tylko przestanę się wstydzić.
Jakoż po kilkunastu czy kilkudziesięciu postach poczułam się już nieco ośmielona i byłam gotowa przejść na narrację pierwszoosobową, lecz wtedy zauważyłam coś, co mnie mocno zaskoczyło.
Polubiłam Jarecką! Byłam skłonna tłumaczyć ją z każdego dziwacznego posunięcia, wybaczać jej, przymykać oko na jej humory! Sobie samej nigdy nie odpuszczam, nie wybaczam i jestem dla siebie najsurowszym sędzią, NIGDY nie bywam z siebie zadowolona, nigdy we własnych oczach nie zasługuję na taryfę ulgową.
Niezwykła była dla mnie ta konstatacja. Porzuciłam wtedy myśl o zmianie narracji i po dzisiejszym poście na powrót, z ulgą schowam się za wygodnym alter ego.
A przez ten rok wiele się w moim życiu zmieniło.
Wygląda na to, że nie umrę na raka piersi, przynajmniej jeszcze nie teraz :)
Zaszłam w ciążę, której się nie spodziewałam i która zaskoczyła nas najbardziej tym, że przyjęłam wiadomość o niej bez strachu, który wcześniej zawsze mi towarzyszył.
Sam blog się zmienił.
No i bardzo zmieniłam się fizycznie, co pozwoliłam sobie zilustrować poniższym kolażem korzystając z wszechobecnej teraz helołinowej ikonografii :)
Staropolskim zaś zwyczajem chciałabym Was, Drodzy Czytelnicy, ugościć jakimś jubileuszowym cukierasem, ba! Tortem!
Jeśli Fizjologia nie przeszkodzi, już wkrótce Candy w Deszczowym Domu!"
(a w związku z tym może macie jakieś sugestie, co miałoby być tym jubileuszowym cukierkiem? Większość rzeczy, które powstały w ciągu ostatnich kilku miesięcy leży w szafie, nieużywane... )
P.S. I już mi wstyd za ten ekshibicjonistyczny post! (Co za pomysł!- pożenić oczekiwanie na śmierć z blogowaniem!- trzymajcie mnie ludziska!!!)
A Jareckiej, proszę ja Was, w ogóle nie wstyd.
Jednak lepiej być Jarecką! :))