Zmora przedszkolanek.
Viagra wszystkich derekcji świata.
Dla rodziców miód na serce łamane przez zawracanie głowy.
Dla dzieci - szczęśliwe zwieńczenie codziennych tortur.
IMPREZY PRZEDSZKOLNE
Młoda przedszkolanka zaliczyła takowych krocie, głównie w roli rodzica.
Pomyślałby kto: czy rodzicom cokolwiek może zepsuć radość z oglądania własnego dziecka w roli kwiatka/pszczółki/biedronki? Czy sam widok trzylatków tłoczących się jak kurki na zaimprowizowanej scenie nie wypełni serca słodyczą i nie znieczuli na niedociągnięcia, korony spadające na oczy, na niezrozumiale szeptane kwestie (jeśli w ogóle)? Zdawało się Jareckiej, że nic nie może zmącić rodzicom tego spektaklu; do znudzenia powtarzała to w swoim czasie Derektorce
Chochlika i Alicji, ku pokrzepieniu serc, w dniu zero.
Zanim jednak wspomnienia popłyną chochlikowym korytem, dowiedz się Cytelniku, że żadna trauma tamtych miesięcy nie przebiła pewnej przedszkolnej imprezy, jaką Jareckiej dane było przeżyć w tym odległym świecie, gdy Jaśnie Panicz miał trzy lata i uczęszczał do Klubiku na Przedmieściu.
Pewnego dnia, jak co dzień - punkt czternasta - Jarecka wkroczyła do Klubiku celem odebrania syna. Nieco się zdziwiła, że przechodnia sala pełniąca okazjonalnie rolę auli zastawiona była rzędami krzeseł a na jednej ze ścian zawisło nawet coś na kształt kurtyny. Jeszcze bardziej się zdziwiła ujrzawszy w kuluarach własne dziecko przyodziane w za dużą kamizelkę. Jasnie Panicz wyglądał na nieco zdezorientowanego, a może po prostu twarz jego odbiła jak lustro grymas matki. Pani Izunia, wychowaczyni, zamknęła Jareckiej przed nosem drzwi za kulisy sycząc, że swoim widokiem źle wpływa na trzyletnie morale i żeby sobie Jarecka usiadła, bo będzie przedstawienie.
Jarecka zbaraniała, ale posłusznie umieściła wózek ze śpiącą Dwójką za oknem (pozwólmy wyobraźni Czytelników zmierzyć się z tą wizją!) i przysiadła pomstując w duchu; byłaby ubrała dziecko stosowniej, gdyby wiedziała, że tu taka okazja. Wymiętolona koszulka nie prezentowała sie najlepiej pod kamizelą z klubowej garderoby, ale co tam - oto dzieci wchodzą na scenę!
Grupa trzylatków w liczbie sześciu (dwoje nieobecnych) niepewnie wgramoliła się na "scenę" pociągana, tudzież popychana energicznie przez panią Izunię o rozbieganych z przejęcia oczach.
Coś tam te dziatki tańczyły i coś tam mamrotały, lecz widok ich był tak żałosny, że rodzice wstrzymali oddech. Mały Tomuś wybuchnął płaczem, pląsający krąg zatrzymał się i rozsypał. Izunia próbowała cerować rozproszone kółeczko, mama Tomusia skoczyła pocieszać dziecko.
- Proszę go nie zabierać - wycedziła przez zęby Izunia - zaraz inne dzieci będą chciały do rodziców.
Mama Tomcia zamilkła, zwiędła, chwyciła desperacko za rączyny najbliżej stojące maluchy i ruszyła w tan wraz z potykającym się korowodem o drgających brodach.
Reszta rodziców zakryła usta i wybałuszyła oczy w pełnym napięcia oczekiwaniu na ciąg dalszy.
Na sam koniec tej męczarni dzieci wręczyły rodzicom prezenty rzekomo ulepione ich własnymi rękoma, gdy do auli wkroczył toczący pianę i dyszący nozdrzem tata Wicia.
- Co tu się dzieje? - zapytał zdziwiony.
Jarecka, która była najbliżej, wyjaśniła, że miało miejsce coś na kształt przedstawienia, o którym ona także nic nie wiedziała, miała jednak to szczęście stawić sie po odbiór dziecka punktualnie. Tata Wicia, który przybył do Klubiku spóźniony o dwa kwadranse (jechał na rolkach; drugą parę holował dla syna - to miał być dla Wicia wspaniały dzień) wpadł w szał, tym bardziej, że Wicio poniósł większe niż inne dzieci straty moralne, albowiem nie miał komu wręczyć dzieł swoich pani Izy rąk; trwał z nimi nadal, w za dużej kamizelce, potrącany przez zakłopotanych wychodzących.
...
W
Chochliku dwie większe imprezy z udziałem rodziców Derekcja zaplanowała dwie - jedna na przełomie maja i czerwca; standardowa fuzja Dni Ojców, Matek i Dzieci, zwana Świętem Rodziny oraz Święto Świetego Chochlika, patrona placówki.
Pierwszym problemem było ustalenie daty imprezy i był to problem gigantyczny, albowiem Derekcja powodowana toksyczną dobrocią usiłowała skonsultować przedszkolne plany z grafikami każdej z zainteresowanych rodzin.
- Może dwudziestego, w poniedziałek? - rzucały terminami nauczycielki biegając za Derekcją z kalendarzem.
- W poniedziałki nie możemy, siostra Róży ma wtedy lekcje baletu.
- W środę?
- Który to będzie? Dwudziesty drugi? Nie mogę, dwudziestego trzeciego moja córka wyjeżdża na zieloną szkołę i muszę ją spakować, zakupy zrobić.
- W piątek?
- No nie, w piątki Robusiowie zawsze wyjeżdżają do rodziny!
Nieraz zdarzało się, że gdy już termin jakimś cudem ustalono, dwa dni później Derektorka alarmowała: przekładamy, przekładamy, mama Krzysia ma wizytę u kosmetyczki!
Ostateczna decyzja zapadała zazwyczaj na krótko przed planowaną imprezą i nauczycielki w nerwowych paroksyzmach wypisywały plakat, że dnia tego i owego odbędzie się.
Lecz trzeba Ci wiedzieć, Czytelniku, że wywiesić plakat z inforamcją to jeszcze nic, że i tak każdemu z osobna rodzicowi (i ojcu, i matce) wyłożyć rzecz trzeba łopatą jeszcze kilkakroć, a i tak w przeddzień imprezy znajdzie sie ktoś, kto zakrzyknie: co??? to jutro??? Ale - my mamy dentystę!
Kolejną zmorą było ustalenie z Derekcją programu części artystycznej. Ala i Jarecka miały co prawda własne pomysły - które już wpajały dzieciom przekazem podprogowym - ale Derekcja jako jedyna mogła imprezę uświetnić muzycznie.
- Derekcjo, czy coś zagrasz? Zatańczysz?
A Derekcja - tak, nie, nie wiem, a może makarenę, a może taniec irlandzki, a może nauczę Marylkę plumkać jednym paluszkiem "wlazł kotek na płotek"... - i oddalała się niesiona nurtem własnych wizji, Jarecka zaś biegła za nią z notesem usiłując zawrzeć ten żywioł w punktach.
Punktów było trzydzieści osiem.
Wysiliwszy się na koncepcję, Derekcja rzucała się w wir spraw zewnętrznych, Jarecka i Alicja zaś ćwiczyły z dziećmi te punkty programu, o których miały pojęcie. Właściwie dzieci nie zdawały sobie sprawy, że szykują program artystyczny, który spędza sen z powiek ich wychowawczyniom - codziennie bawiły sie w te same ulubione zabawy ruchowe, tańczyły te same układy i recytowały wspólnie te same rymowanki a nauczycielki potajemnie kleciły czapki, spódniczki i dzioby, które w swoim czasie miały ująć za serce rodziców. Nie ćwiczono tańca irlandzkiego, bo Derekcja nie miała sposobności zademonstrować. Nie uczono Marylki plumkać kotka na płotku, bo Derekcja - jak wyżej.
Na dwa dni przed imprezą Derektorka wpadała z impetem i wołała: no jak tam? Marylko, usiądź i graj mi tu! A reszta w kółeczko i tańczymy!
Przerażona Derekcja rzucała się douczać wszystkiego naraz ogłupiałą dziatwę a nauczycielkom kazała: zrobić własnoręcznie zrobione przez dzieci zaproszenia, własnoręcznie zrobione przez dzieci prezenty dla rodziców (może dla tatusiów i mam osobno...) no i oczywiście kostiumy. Macie? Pokażcie! No nie... brzuchy za małe, czapki za duże, spódnice za rzadkie; weź to Jarecka szybciutko przerób...
Szczęśliwie Derekcja wolna była od ciśnienia na wystrój wnętrz (baaardzo wolna. W ogóle). W przedszkolu, w kórym Jarecka pracowała na Przedmieściu - tym, do którego Jaśnie Panicz trafił wprost z Klubiku - pani derektor, znana w pewnych kręgach jako Violetta Villas (niektórzy mówią, że była bardziej podobna do oryginału niż oryginał) miała autentycznego hysia na punkcie papierowych kwiatków, girland, i drzew z wieszaków i szarego papieru. Nauczycielki w tej placówce były nieustannie zajęte składaniem, lepieniem i klejeniem kwiatów celem złagodzenia u swojej derekcji horror vacui. Szkoda, bo to były naprawdę świetne nauczycielki. Dziećmi zajmowały się - ktoś przecież musiał! - woźne.
W dniu imprezy wszystko stało na głowie. Derekcja nie chciała, by dzieci szły na spacer; chciała robić ostatnie próby. Nauczycielkom zamiast zabawiać dzieci kazała sprzątać i - tak, tak! - zajmować sie dziećmi, które, zachwycone przemeblowaniem w sali "ze stolikami" wszelkimi szparami wyciekały eksplorować nową rzeczywistość.
Jarecka czekała godziny zero jak zmiłowania...
Bo przecież w końcu nadchodził ten moment, gdy Derekcja w swoim gabinecie przywdziewała własną suknię ślubną i przytroczywszy skrzydła wyfruwała na powitanie uśmiechniętych rodziców. Cokolwiek miało miejsce potem - czy Marylka przekręciła wersy wierszyka, czy wzruszony obecnością taty Krzyś przyspawał się do jego ramion (co nijak nie naruszało scenariusza, bo rodzice byli wciągani we wszelkie tańce i pokazywanki) czy dziatwa fałszowała czy nie - rodzice byli zachwyceni. Po części artystycznej zaś następowała ta upragniona od tygodni chwila, gdy można było się rozluźnić i przy kawie porozmawiać swobodnie, a przede wszystkim - gdzie rodziny przedszkolaków mogły poznać się nawzajem, skonfrontować swoje rodzicielskie doświadczenia, wymienić uwagi, wizytówki i uprzejmości, pozapraszać się na grille i poumawiać na spacery.
Dziatwa, poczuwszy się wyjęta spod jurysdykcji pań i zrelaksowana widokiem zadowolonych rodziców wespół z własnymi braćmi i siostrami entuzjastycznie demolowała przedszkole.
A wtedy, w samo centrum tej radosnej fiesty, na papierowych skrzydłach, niby jaki anioł zniszczenia, spływała Derekcja:
- No, kochani! - wykrzykiwała w stronę rodziców - odstawcie te kubki i talerze i już mi do sali! Zatańczymy sobie taki irlandzki taniec! I makarenę!