Na tejże ulotce stało jak byk: zapewniamy opiekę dzieciom z niepełnosprawnością.
- Jakże to? - przeraziły się nauczycielki - jaką niepełnosprawność masz na myśli?
Derekcja nie miała na myśli żadnych konkretów; przecież dzieci i tak nosimy na rękach, i tak zmieniamy pampersy, i tak karmimy. Zgoda, mówiły nauczycielki, ale niepełnosprawność ruchowa to nie wszystko; są inne choroby i zaburzenia - my po prostu nie jesteśmy kompetentne! Nieśmiały ten protest utonął w morzu innych, równie nieistotnych protestów i tak oto trafiła do Chochlika dwuletnia Sara, chora na mukowiscydozę.
...
Ala nie miała pojęcia, z czym to się je.
Jarecka, ze względu na pewien koszmarny epizod w swoim życiu, wiedziała, na czym polega choroba, lecz o codziennej pielęgnacji chorego miała mizerne pojęcie.
Tata Sary wraz z posiłkami dostarczał enzymy, którymi należy uzupełniać dietę dziecka, bo organizm ludzi z mukowiscydozą nie trawi tłuszczu. W krótkich słowach wyjaśnił, jak obliczać dawki w oparciu o zawartość tłuszczu w posiłku - lecz albo słowa były zbyt krótkie, albo umiejętności matematyczne nauczycielek niewystarczające, albo wizja rachowania w towarzystwie rozbrykanych i/lub głodnych dziatek wydała się nazbyt surrealna:
- Kochany - przemówiła Ala - nie mogę panu obiecać, że wyliczę wszystko jak należy. Proszę nam opisać, ile tego przed czym. Będziemy oboje spokojniejsi.
(Należy dodać, że trudność w suplementacji polega na tym, że enzymy trzeba podać przed posiłkiem, w ilości odpowiedniej do obfitości posiłku. Niełatwo przewidzieć, ile zje obce dziecko! Nie występuje tu także opcja mniejszego zła - źle, gdy się poda za dużo specyfiku, równie źle - gdy za mało)
Choroba Sary niezbyt dawała się we znaki. Nie kazano nauczycielkom nebulizować, oklepywać. Rzeczywiście, posiłki były nieco problematyczne, ale nie względu na podawanie enzymów (rodzice sumiennie opisywali dawki na produktach), tylko dlatego, że Sara nie lubiła jeść. W tym miejscu padły zasady Jareckiej - dreptała za Sarą z łyżką, choćby pół dnia, bo już nie chodziło o dobre maniery lecz o zdrowie (powiedzieć "życie" - brzmiałoby nazbyt patetycznie, nieprawdaż?)
Jedno wszak wyróżniało Sarę - Państwo wybaczą - kupa. Zapach kupy chorego na mukowiscydozę to doznanie traumatyczne! Tak pomyślała Jarecka mając do czynienia z nią po raz pierwszy.
O naiwności!
Pewnego popołudnia Sara była bardzo niespokojna i szybko stało się jasne, że przyczyna tego dyskomfortu tkwi w jelicie grubym. Po serii pełnych bólu wrzasków problem - powiedzmy - wypłynął. Ledwie Sara została obstalowana na nocniku (na tę chwilę, w której Jarecka uda sie do szatni po czystą pieluchę - bo od czternastej chochliki pozostawały pod opieką jednej osoby), gdy do przedszkola wkroczył tata Sary.
- Dobrze, że pan jest - ucieszyła się Jarecka. Pokrótce streściwszy zaś ojcu cierpienia Sary, poprosiła, by zajął się córką, bo ona, Jarecka, musi zająć się resztą zdezorientowanych zamieszaniem (by tak łagodnie rzec) dzieci i byłby to kres boleści, lecz już po chwili Jarecka zauważyła, że tata Sary zdradza niezwykły niepokój.
- Śluzówka jej wypadła - wyjaśnił - to się zdarza ludziom z mukowiscydozą. Co prawda Sarze zdarzyło się pierwszy raz...
Na samą myśl o tym, że mogłaby oglądać to własnymi oczyma nie mając w pobliżu żadego wsparcia dorosłej osoby, Jarecka, blada i zielona, udała się do sali zabaw, gdzie na ścianie wisieli zgodnie pospołu Chrystus ukrzyżowany i Hello Kitty, i rymsnęła na twarz (nogi nie stawiały oporu) w akcie wdzięczności za to, iż było jej oszczędzone.
...
DO PRZEDSZKOLA PRZYPROWADZAMY TYLKO ZDROWE DZIECI
- w każdym przedszkolu, które Jarecka miała okazję odwiedzić, wisiała taka karteczka.
A teraz ręka do góry, kogo wyproszono z przedszkola z dzieckiem zakatarzonym, kasłającym lub "słaniającym się nogami"?
Przedszkola jednakowoż obfitują w podstępne alergie, które dopadają dzieci znienacka bez względu na porę roku. Osobliwe te alergie objawiają się zielonymi glutami, kaszlem we wszelkich odmianach (szatnia w przedszkolu Trójki aż wibruje od tych odgłosów - a wszystko to "alergicy"!), czasem też gorączką, wysypkami i ropnymi wysiękami. Do wyboru, do koloru.
Derekcja z troską pochylała się nad alergiami. Wszak rodzice chochlików muszą pracować. Pracować, by zarabiać. Zarabiać, by uiszczać!
Przypadkiem numer jeden była w Chochliku Róża. Trudno dociec, dlaczego mama Róży uparła się wrócić do (nieciekawej, kiepsko płatnej) pracy mając do dyspozycji jeszcze rok urlopu wychowawczego, dobrze zarabiającego męża i chorowitego wcześniaka.
Derekcja wychodziła naprzeciw.
Ona jest chora! - zdiagnozowała Jarecka pewnego dnia, pół godziny po przyjściu Róży. Oczy dziewczęcia zasnute były mgłą, czoło płonęło. W przedszkolu nie było termometru i Jarecka nabrała podejrzeń, iż jest to celowy brak, bo Derekcja zawiadomiona o stanie rzeczy pośpieszyła uspokajać:
- Niech sobie poleży, daj jej pić i broń Boże nie dzwoń do matki! Ja za godzinę będę.
Przybywszy po dwóch godzinach, Derekcja z satysfakcją stwierdziła iż chory zasnął i odsunąwszy wgłąb sali wózek z bredzącą w malignie Różą, oddała się zwykłym przedszkolnym zajęciom.
Czy trzeba dodawać, że matka Róży stawiwszy sie po córkę usłyszała, że wszystko było w porządku, że Róża bawiła się świetnie, jadła w normie i dopiero, tuż, tuż przed pani wejściem pani Mamoróży, jakoś tak nam oklapła i posmutniała.
Mama, zdziwiona, zamiotła Różę z podłogi do siatki i nazajutrz, skoro świt, odstawiała ją znów do Chochlika na kolejny, radosny dzień przedszkolaka.
...
Poniższe sytuacje miały miejsce naprawdę:
- W nocy wymiotował(a). Kilka razy. A rano zrobił(a) brzydką kupę, ale już czuje się dobrze, do widzenia - wyznawali szczerze rodzice i uciekali przecierając w biegu dłonie spirytusem.
Nazajutrz już troje dzieci robiło brzydką kupę, wszystko w majtki, lecz powiedzieć rodzicom, że to wirus, i że po jednej nocy to raczej nie przechodzi - Derekcja była zdania, że nie wypada.
- Kaszle, proszę mu w południe psiknąć tym do gardła. A tu taki syropek na apetyt. Pięć razy po łyżeczce.
- Róża znowu kaszle. Czy byłaby możliwość, żeby nie wychodziła dziś z wami na spacer? Nie? Pani Derektor mówiła, że tak. Na spacerze musicie być we dwie? Ale pani Derektor obiecała... To może w ogóle dziś nigdzie nie pójdziecie? Jakoś tak mokro...
...
Zaraz, zaraz! - zakrzyknie jakiś przenikliwy Czytelnik - czy dobrze pamiętam, że chochlikowa umowa miała cud-klauzulę, która gwarantowała opiekę nad chorym dzieckiem w domu?
Dobrze, doskonale!
Na cud-efekty klauzuli nie trzeba było długo czekać.
Ale zacznijmy od początku, czyli od tego, że owe panie, samotne i bezrobotne, które od czasu do czasu miały pomagać w Chochliku celem oswojenia dzieci ze swoją osobą (na wypadek, gdyby miały odbywać dyżury domowe) nigdy się nie pojawiły. Czy jednak dzieci byłyby z nimi oswojone, czy nie, nie miało większego znaczenia, gdyż o tym, kogo się wpuszcza do własnego domu decydują rodzice.
- Ale ja nie chcę obcej osoby! - oburzyła się mama Maksia na propozycję Derekcji ("przyjedzie jutro do pani taka pani Rysia, lat na oko pięćdziesiąt, włos w pasemka"), wprawiając tę ostatnią w stupor - Maksio nie zna tej pani, może mu się nie spodoba? Ja chcę którąś z PAŃ!
Dodajmy jeszcze, dla smaczku, że w każdym miesiącu, każdemu dziecku, przysługiwało takich dni - bagatela - SZEŚĆ!
Jeśli więc Alicja miała dyżur w domu Maksia, oznaczało to, że Jarecka prawie cały dzień będzie sama z rozkoszną grupką chochlików.
Proszę użyć imaginacji, gdyż pióro piszącego nie odda (ciemnego) kolorytu takich dni.
...
Niewidzialne samotne-bezrobotne, miały, jak się okazało, koleżankę.
Rzecz wyszła na jaw jak zwkle, przypadkiem. Zdarzyło się na spacerze, że mała Ola upadła i rozcięła sobie dłoń szkłem. Alicja ranę opatrzyła starannie i z tymże opatrunkiem Jarecka wydawała dziecko matce, ze stosownym komentarzem.
- Ojej - powtarzała zatroskana mama - ojej... No a co na to ta wasza pielęgniarka?
- Eee...kto? - zapytała Jarecka niedbale, że niby nie dosłyszała pytania.
- Pielęgniarka - powtórzyła pewnym tonem mama Oli i utkwiła w Jareckiej wyczekujące spojrzenie.
Jarecka jęła rozpaczliwie przekopywać warstwy informacji w swoim mózgu i nijakiej pielęgniarki tam nie znalazła.
- Nie dzwoniłyście do niej? - dopytywała mama.
Jarecka, nie będąc w stanie przywołać na twarz żadnego mądrego wyrazu, skapitulowała.
- Pani Kasiu - wyznała - ja nie mam pojęcia o czym pani mówi...
Wyszło nieciekawie. Derektor w zakamarkach gabinetu mamiła rodziców wizją pielęgniarki pod telefonem, gotowej przyjechać natychmiast w razie potrzeby. Rana Oli wymagała, jak się okazało, założenia szwu. Derektorka, co prawda, wydawała się być nieco zawstydzona, gdy Jarecka pytała: dlaczego, Derekcjo, nic nie wiedziałam o żadnej pielęgniarce? (mogłabym przynajmniej wiarygodnie skłamać...)
Numeru telefonu do owej tajemniczej postaci nigdy jednak nie udzieliła, nawet wtedy, gdy Maksia użądliła osa.
...
Zostawmy jednak za sobą ten smutny temat!
Wszak nie samymi chorobami wiek dziecięcy stoi.
Oto przed nami fiesta, pójdźmy radośnie!
C. D. oczywiście N.
*W nieskalanym komercją umyśle Derekcji ulotki jawiły się jako dźwignia reklamy, dźwigni handlu. Innych form marketingu Derekcja nie lubiła, toteż nigdy nie dała się namówić Alicji na reklamę w lokalnej prasie, Jareckiej na cotygodniowe zajęcia dla matek z drobiazgiem do lat dwóch oraz wszystkim - na stronę internetową.