27.10.2014

Plotki z Zaogonia

Praczłowiek zszedł z drzewa, Neil Armstrong z pokładu Apollo 11 a Piątek z sofy.
One giant leap for mankind.



Poniedziałkowe poranki mają swój urok.
Człowiek się chwilę zepnie, zrobi jedną kanapkę więcej, wyda z magazynu jedną sztukę bielizny więcej, kłapnie paszczą dodatkowo parę razy (zapakowałaś/eś jedzenie/picie/umyłeś/aś zęby?) by chwilę po ósmej usiąść za sterem swojego krążownika samowtór jeno z Piąteczkiem.
- No, co tam? - pyta roztargniona Narogowa, wymachując jednorazową siatką.
Taki ma Narogowa odruch bezwarunkowy, że jak Jarecka wchodzi do sklepu, ona łapie od razu siatkę na te sześć białych bułek, co to Jarecka zaraz sobie zażyczy.
- Grześka poproszę - mówi Jarecka i Narogowa na chwilę otrząsa się z letargu, bo po pierwsze zawsze było sześć bułek, a po drugie Narogowi jest Grzegorz; zanim jednak się naburmuszy - bo zazdrosna jest o męża, wiadomo - dociera do niej, że o wafelku mowa.
Jak to z Narogowej kreacją weselną było, Jarecka się nie dowiedziała, choć mama Amelki (trójkowej koleżanki) obecna na weselu zdała Jareckiej wyczerpujące relacje z tego kto w czym. Że Czesiuniowa nadzwyczaj skromnie, że Maria co prawda w ultra mini ale że kręciła się ta mini zupełnie przyzwoicie, że Danuta powinna była raczej ubrać w sobotę tę sukienkę, co ubrała w niedzielę, bo kto to widział tak skromnie na wesele (a Danuta - przypis Wszechwiedzącego Narratora - wyglądała absolutnie olśniewająco!)?
Jarecka nie miała żadnych oporów, by wypytywać o szczegóły, ale o tę jedną kreację, która NAPRAWDĘ ją w absolutnie niezdrowy sposób interesowała, nie miała śmiałości spytać. Jeszcze by mama Amelki pomyślała, że Jarecka wścibska jest i plotkarka!


Nie wiadomo, ile w sumie dzieci przyjdzie na świat za sprawą Piątka, Zosię jednak można poniekąd wciągnąć na tę listę.
Zosia lada dzień opuści brzuch swojej matki, która nie mogąc patrzeć spokojnie na Jarecką w ciąży a na maleńkiego Piątka tym bardziej, zdecydowała się na trzecie dziecko.
Wygląda na to, że nie tylko ona - ledwie zaczął się rok szkolny, na zebraniu przedszkolaków piękna blond Agata przysunęła się do Jareckiej na przedszkolnym mikro-krzesełku i wyznała, że za sprawą Jareckiej (oraz matki Zosi!) zaczęła łykać kwas foliowy i doprawdy, będzie co Bóg da, ale ona jest gotowa na czwarte dziecko.
Zaraz też na parkingu dogoniła Jarecką Mariola Jagiełka, matka pięciorga, i z błyskiem w oku, który przebijał splendorem biżut Swarovskiego szepnęła, że zamierza pobić Jarecką w konkurencji "matka wielodzietna". Jarecka, która jako żywo nigdy nie pisała się na takie zawody, ucieszyła się szczerze i będąc wspaniałomyślną dla tryumfu Marioli nie wspomniała, że jest jeszcze Roma Sienkiewicz, która ma dzieci siedmioro, a siedem to jednak więcej niż sześć.


W poniedziałkowe poranki, wracając do domu, Jarecka walczy zawsze z chęcią by pojechać przed siebie, naprzód, hen daleko.
Może do siostry Drumli a może prosto, do Metropolii, gdzie nikt na Jarecką nie zwróci uwagi, gdzie można bezkarnie pogapić się na ludzi, uśmiechnąć się jak się ma ochotę a nie uśmiechnąć, gdy się nie ma.



Powoli, chwiejnym krokiem idzie zima, idzie Piątek.





PS. Czy Czytelnik zauważył, jak subtelnie i nienachalnie Jarecka przemyciła niusa numer jeden? ;)

24.10.2014

Psy szczekają, karawana idzie dalej, czyli drugi zwierzak-przedszkolak do przygarnięcia

Hm.
Sprawa się rypła, mleko się wylało, pobite gary.

Mowa oczywiście o wczoraj otrąbionym konkursie-zagadce. Mocno się Jarecka przeliczyła w rachubach; wstyd przyznać - nie doceniła Czytelników i zgodzić się musi z Anonimowym Toruńskim Piernikiem, który w komentarzu do wczorajszego posta zwrócił uwagę, że po wywodzie Mamelkowej dalsza zabawa nie ma, hm, sensu...

A już się Jareckie dziwili, jaka ta Silvarerum zmyślna, jaka intuicja, jakie argumenty, cytaty w punkt! Droga Silvarerum! Zaprawdę, wielkiego miałaś pecha, że do konkurencji przystąpiła Mamelkowa - a jak przystąpiła, to pozamiatała i chyba nikt nie ma wątpliwości, kto jest zwycięzcą.
Sama Jarecka, gdyby ją kto zapytał, jakie ma dowody na to, że Derektor i Czesiuniowa to jedna i ta sama osoba, nie dowiodła by tego lepiej.
Gratulacje!

Ale bawmy się dalej!
W ramach frycowego Jarecka udzierga dla Was jeszcze jednego przedszkolaka i tym razem już nie trzeba robić nic poza zgłoszeniem chęci przygarnięcia tegoż w komentarzu pod konkursowym postem >>TU<<
Odbędzie się niezawodne losowanie.

(Osoby, które już zostawiły komentarz automatycznie zostają wrzucone do maszyny losującej. Termin losowania bez zmian, dajta Jareckiej czas na wydzierganie zwierzaka!)

PS. Mamelkowa i Silvarerum (w sprawie nagrody pocieszenia) proszone są o kontakt.

14.10.2014

Książki z obrazkami - Elżbieta Wasiuczyńska

Dawno, dawno temu, w Deszczowym Domu używało się etykiet: książki z obrazkami, Jarecka i jej idole...
Dziś pora przewietrzyć etykietkowe zasoby, bo nadarzyła się okazja!

Czy ktoś nie zna ilustracji Elżbiety Wasiuczńskiej, ręka do góry?
Nie widzę. A czy wszyscy wiedzą, że pani Ela ma bloga, barwnego i dowcipnego, który Jarecka regularnie odwiedza od paru miesięcy? Nie wszyscy? No to KLIK

Przeczytawszy na tym blogu, jakoby w najbliższą niedzielę (a był czwartek), pani Elżbieta miała nawiedzić jedną z metropolitalnych księgarń, Jarecka w te pędy wykonała tamże telefon obwieszczając przybycie swoje i dzieci i zaczęła przebierać nóżkami.
Spotkania natury blogowej zawsze wywołują wiele emocji.
Człowiek się cieszy, ale nie wie, czy powinien, bo w gruncie rzeczy nie wie co to za jeden, ten Iks Igrek. Nadto musi się zmierzyć z wyobrażeniem tego kogoś o własnej osobie - i to jest, powiedzmy, sobie szczerze - stres.
Gdy Jarecka po raz pierwszy miała okazję poznać osoby znane wcześniej tylko z blogosfery, rozterki takie były jej oszczędzone - pamiętne urodziny w Sowie były przecież niespodzianką. Potem już spotkać się z Joanną S z Addicted to crafts, nawet na własnym balkonie, to już była sama przyjemność.

Tak więc kolejne dni upłynęły Jareckiej na zastanawianiu się w co się ubrać :)
Żeby nie było za elegancko, w trampkach też nie bardzo... Bardzo to w sumie śmieszyło Jarecką, ale pozbyć się tej troski nie mogła.
Dzieci tymczasem kopały na półkach z książkami w poszukiwaniu tych, na których pani Ela mogłaby złożyć własnoręczną sygnaturkę (Czwórka uparła się, że musi to być Czerwony Kapturek z ilustracjami Agnieszki Żelewskiej).
Wreszcie Jarecka uznała, że najlepiej będzie przywdziać na siebie sztandarowe barwy Elżbiety, niejako na cześć, i sięgnęła w najgłębszą czeluść szaf po kobaltową sukienkę. Sukienka nie pachniała najładniej, bo wisiała w tej szafie nie niepokojona przez dwa lata. Furda! A do tego rajtki w kolorze kanarka, który się objadł groszkiem.
- Mamo, masz zielone nogi! - tymi słowy Jarecka została obśmiana kolejno przez wszystkie swoje dzieci, nie licząc Piątka, który co prawda jeszcze nie mówi ale śmieje się, i owszem.




Na miejscu, w księgarni Badet, okazało się, że Jareckich nie ma na liście!
- Jak to? Przecież zapisałam naszą czwórkę już w czwartek!
Pełna najszczerszych chęci panna Badecianka wodziła ołówkiem po wydrukowanej liście, ale nazwiska Jareckich nie chciały się tam pojawić.
- Oczywiście, może pani wejść - skapitulowała wreszcie, a Jarecka powiedziała, że oczywiście, wejdzie choćby nie wiem co, i że dopradwy, dlaczego zawsze to jej zdarzają się takie rzeczy?
Niemniej już, już, w spowitą w kobalt i kanarka duszę wkradł się niepokój; zwłaszcza, gdy zaczęły się zajęcia plastyczne i Jarecka uslyszała, jak jedna Badecianka szepcze drugiej, że ponieważ są też dzieci niezapisane, nie dla wszystkich wystarczy tekturek... Od tej chwili każdy brak na stole zalegał kamieniem na sumieniu Jareckiej - wszak przywiodła aż troje niezapisanych plastelinożerców!
Czwarty, Jaśnie Panicz, ujrzawszy zaludniający księgarnię drobiazg, począł wić się w boleściach; szczęśliwie dla niego pojawiła się ciocia Sowa ze swoją córką i zaproponowała Jareckim wymianę - Sowianka została by lepić kaczkę Katastrofę, Jaśnie Panicz wyskoczył  z ciocią na lody.

Podczas gdy Ela W (zaspojlerujmy - bruderszaft został symbolicznie wypity) zajmowała się tym, na czym Jarecka zjadła zawodowe zęby (do cna!), czyli nadzorowaniem prac twórczych, sama Jarecka popadła w otępienie, w jakie wpada zawsze ilekroć ilość dzieci w otoczeniu przekracza pięć sztuk.
Uściślijmy: gdy Jarecka znajdzie się w towarzystwie kilkorga obcych dzieci w odruchu bezwarunkowym uruchamia monitoring - oczyma pustułki wszystko widzi, przewidzi - czuwa. Gdy jednak odczuje obecność rodziców tychże, sylwetki dzieci natychmiast rozmywają się w jej oczach w barwne wijące się smugi. A jeśli spomiędzy tych eterycznych, półprzeźroczystych, przenikających się wstęg trzeba wyłuskiwać wciąż od nowa postaci własnych dzieci - energia witalna Jareckiej zużywa się bardzo szybko.
Jeden dwa trzy cztery, jeden dwa trzy cztery. Pięć.
Piątek szczęśliwie zasnął.




Skoro Kaczki Katastrofy zostały ullepione (materiałów starczyło dla wszystkich), panny Badecianki zajęły dzieci chustą w barwach tęczy a Jarecka dopadła wreszcie sławnej ilustratorki, docisnęła zielonym kolankiem i zażądała autografów na naręczach ksiąg i świeżo nabytym kalendarzu z Panem Kuleczką. Jaśnie Panicz, który akurat wrócił był z cukierni, pogalopował do samochodu, bo tam zostawił swój notes na autografy. Rozpoczęło się regularne oblężenie!
(Ciekawe dlaczego Jarecka wyobrażała sobie, że Ela ma głos jak Derekcja - jak spiż! Naprawdę mówi jak szemrzący strumyk)




(Na ilustracjach Eli - zdaniem Jareckiej - bohaterem pierwszoplanowym jest kolor. Dopiero potem człowiek, przebudziwszy się z hipnozy wyławia z tego barwnego tygla kształty i ich ścisły związek z tekstem)


Jak już Jareckie wrócili do domu, jęli opracowywać kalendarium na przyszły rok.
Zrazu Jarecka nadąsała się, że mało nalepek z napisem "moje urodziny"! - rychło okazało się, że dzieci wolą oznaczać daty swoich jubileuszów w inny sposób:




Można Jareckiej zazdrościć: trzy, czte-ry! - te oryginały nalepek wygrała Jarecka na blogu Elżbiety W:




Jaśnie Panicz wykoncypował jeszcze inaczej: w kratkę z datą 29 lipca wkleił nalepkę "za miesiąc", 28 sierpnia: "już jutro!" a 29 - "to dziś".

A potem to już Jarecka musiała odwrócić się do okna i szybciutko pomrugać, bo przyszła Trójka i spytała, kiedy dokładnie umarł Dwa i Pół, bo chciałaby przykleić tam naklejkę "nie zapomnij".








Na blogu Eli możecie jeszcze przez kilka dni zawalczyć o kalendarz Pana Kuleczki! - TUTAJ
Wszystkie malunki w tym poście, oczywiście pędzla rzeczonej.
Kaczki Katastrofy z plasteliny - córki Jareckie.

11.10.2014

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!


Oto nastąpił dzień, którego Jaśnie Panicz wyglądał jak Gwiazdki!

Którego jego matka oczekiwała jak ścięcia.

I to bardzo nieładnie ze strony kosmosu, że tak zapętlił koordynaty. Okazało się, że Jarecki nie może zawieźć Jaśnie Panicza na jego pierwsze zajęcia na Politechnice, nie może też zostać z młodszym potomstwem w domu i w ogóle, musi wyjść z domu o szóstej rano. Jarecka może oczywiście zawieźć dzieci do Szwagrów i radzić sobie sama, cóż począć.
- Co?? - biadoliła Jarecka - mam pchać się sama do centrum? I tam parkować?
- Najlepiej jakbyś pojechała eskaemką. Potem możecie sobie podjechać kawałek metrem.
- Co?? Z wózkiem? Przez bramki?
Wszechwiedzący Narrator oczywiście bierze pod uwagę, że niniejszy tekst może być w pewnych (rozległych) kręgach kulturowych zupełnie niezrozumiały. Ostatecznie osoba, która wychowała się w mieście, lat ma mniej niż sto i nie cierpi na żadną manię nie powinna mdleć na myśl o podróży komunikacją miejską.
Ale komunikacja to jedno! Te wraże pociągi i podstępne kolejki, złośliwe autobusy! Na końcu ich trasy i tak czeka Jarecką obca uczelnia pełna drzwi i schodów - i jeszcze Jarecki mówi, że spóźnić się nie można! Że nie wpuszczą.
Tu Jareckiej wyobraźni przedstawił się Jaśnie Panicz, któremu zamknięto drzwi na upragnione zajęcia przed nosem a w innym, równie mrocznym, odcinku - zobaczyła siebie i synów błądzących bezdrożami Metropolii, która, jak Czytelnicy może pamiętają, na dzień dobry wyrychtowała Jarecką tak, że wsadziła ją w tramwaj jadący w dokładnie przeciwnym kierunku!
Odcinków było ze sto a fabuła obejmowała nadzwyczajne korki, skradzione szyny, zgubione bambetle, kontrolę biletów, które Jarecka akurat zgubiła, deszcze, grad i terrorystów.

A człowiek żyje sobie na Zaogoniu tak spokojnie i wesoło! Wszędzie wozi pupkę autkiem. Dwa kilometry w jedną - do szkoły, dwa w drugą - do Lidla, gdzie zawsze na parkingu czeka miejsce dla rodziny.

W przeddzień hekatomby Jarecka przyczaiła się na Jareckiego i napadła nań ledwie się wtoczył biedak, słaniając nogami, do domu.
- Postanowiłam pojechać samochodem aż do jakiejś stacji metra i dojechać do Politechniki metrem - oznajmiła straceńczo.
No, jak tam chcesz, powiedział Jarecki. I jako człowiek czynu zasiadł do laptopa, gdzie przecierając oczy ze zmęczenia pokazał jej mapę stacji metra X, na której Jarecka miała wsiąść, by dotrzeć do celu. Było to żenujące, albowiem Jarecka była na tej stacji setki razy; na użytek chwili Jarecki jednak dokładnie zanalizował zagadnienia takie jak winda i kiosk z biletami.
- A zaparkujesz sobie tu - wskazał parking "parkuj i jedź".
A Jarecka znowu w lament.
- O Boże! Znowu bramki! Szlabany łykające bilety! A na takich parkingach jest nisko i stromo i ja się boję! A jak stamtąd wyjdę z wózkiem?
- Ale dlaczego właściwie nie chcesz jechać eskaemką? Podjedziesz sobie na Prawie-Zaogonie, tam, skąd mnie często odbierasz, wsiądziecie w pociąg...
Tu Jarecki wyznał, że od biedy, Jarecka wcale nie musi w centrum wsiadać w metro, pójdzie sobie pieszo, całkiem prostą drogą i to nie potrwa nawet długo. Nastąpiła więc analiza mapy i rozkładu jazdy pociągów.
- ...a powrotne macie takie: albo o... - zaczął Jarecki.
- Jakie powrotne? Z powrotem zaczekamy na ciebie! Wracam tylko z tobą, samochodem!
- Rzeczywiście, do tej pory powinienem skończyć pracę... - zastanawiał się Jarecki.
- Zaczekamy tyle, ile będzie  trzeba - zapewniła żarliwie Jarecka.
Potem nastąpiła jeszcze wnikliwa analiza planu jaśniepańskich zajęć i i ich lokalizacji na terenie kampusu, i - w imię Ojca! - Jarecka poszła spać. Nie zasnęła bynajmniej, bo dręczyły ją pytania; o której musi wstać, by zebrać dzieci, odstawić dziewczynki do Szwagrów, kupić bilety, wybrać pieniądze z bankomatu (bo nie są to czynności, które by na Zaogoniu można było zrobić "przy okazji") a przede wszystkim - zdążyć.
I jeszcze uwierało Jarecką wspomnienie tej chwili, gdy Jaśnie Panicz dowiedział się, że to ona, nie Jarecki, zawiezie go na zajęcia.
- A ty sobie poradzisz? - zapytał nieśmiało.
- Synu! - wzburzyła się Jarecka - z czym mam sobie nie poradzić? Co to ma znaczyć?
Jaśnie Panicz nie wyglądał na przekonanego i Jarecka też przekonana nie była.


Tymczasem ów dzień nastał i oto widzisz Czytelniku przez mgłę poranka, jak samochód Jareckiej skręca z drogi, co jak strzelił wiedzie do Metropolii, ku Prawie-Zaogonie Railway Station.
(Uwierz, Jarecka w tym momencie klnie, albowiem tak jasno jak nigdy do tej pory zdaje sobie sprawę, że nie ma żadnej - i to jest prawda! - powtórzmy: żadnej realnej przeszkody, by nie mogła dojechać samochodem pod sam gmach Politechniki)

Wsiadłszy w pociąg Jarecka poczuła się pewniej.
Wysiadłszy jeszcze pewniej.
A już zupełnie pokrzepiona była rozpoznając w korytarzach uczelni swoich towarzyszy niedoli; rodziców i dziadków studentów-juniorów. Wszyscy wyglądali podobnie, jak surykatki.

Piątek zachował się bardzo ładnie. Zasnął jeszcze w drodze z kolejki na Politechnikę i snem sprawiedliwego przespał tę godzinę, która Jaśnie Paniczowi pozostała do rozpoczęcia ćwiczeń z architektury (żeby się nie spóźnić, żeby się nie spóźnić!), kolejną, którą Jarecka przesiedziała w kafejce kojąc nerwy kawą (nic specjalnego, jak w domu - cytując klasyka -> KLIK) i jeszcze pół następnej, kiedy to Jaśnie Panicz słuchał wykładu o samolotach bezzałogowych a Jarecka siedziała na ławce pomiędzy budynkami uczelni gapiąc się w zachwycie na jesień.

I kiedy po zajęciach, odnalazłszy przy pomocy innej surykatki drogę do głównego wyjścia, opuściła wraz z synami pompatyczny gmach Politechniki, natychmiast zadzwoniła do Jareckiego, że nie, phi, nie będziemy czekać na ciebie pół godziny, wrócimy sobie kolejką!



Pomyśleć, że tak niewiele brakowało a ominęłaby Jarecką taka przyjemna wycieczka!
Okazało się bowiem, że w grupie Jaśnie Panicza jest jego kolega z klasy.
Z Zaogonia.






P.S. Może to zbyt wiele, lecz Jarecka z pewną nieśmiałością oczekuje od Państwa Czytelników słów otuchy, a konkretnie takich, że są na świecie jeszcze inne pierdoły takie jak ona.

10.10.2014

Kolorowa jesień 8. O jedzeniu

Co by to była za jesień bez koloru zupy dyniowej, bez bursztynowej palety dżemów z jabłek wszelakich?

Najpierw dynia.
Rzecz miała miejsce na straganie, w dzień targowy.
- Na co panu ta hokkaido? - zdziwił się czegoś nierad straganiarz, zapytany o tę odmianę dyni.
- Na zupę - wyjaśnił Jarecki - moja żona robi z niej pyszną zupkę.
Tu Jarecki mlasnął i wymownie przewrócił oczami.
- To spróbuj pan tej - burknął handlowiec - już pan nie będziesz chciał hokkaido.

Jarecki powiedział Jareckiej, że dynia nazywa się spiżowa albo piżmowa... Za spiżem przemawiała waga dyni, za piżmem - internet.
Proszę Państwa! Oto bohaterka:



Zupkę robi Jarecka tak:
Rumieni na maśle cebulę i czosnek (w garnku), potem dodaje do tego pokrojoną w kostkę, nieobraną dynię, podlewa wodą i bulionem*, dorzuca ziemniak lub dwa i dusi. Przyprawia solą, pieprzem, kurkumą, gałką muszkatołową, słodką papryką i rozgniecioną w moździerzu czarnuszką.
Potem całość miksuje i podaje z groszkiem ptysiowym, twardym serem (parmezan, cheddar i inne pecorino), śmietaną, prażonymi nasionami słonecznika lub dyni i szczypiorkiem. Jak kto lubi.
A jak nie lubi to polubi, zapytajcie Jareckiego ;)





A jednak nie ma to jak kolor hokkaido...



Na deser coś bursztynowego, koniecznie z promykiem jesiennego słońca.





Tarta z TEGO przepisu. Bosska.

* Gdy była młodą przedszkolanką, Jarecka ułatwiała sobie żywot - raz na jakiś czas gotowała wielki gar esencjonalnego bulionu i mroziła w litrowych pudełkach właśnie na takie okazje. Tak jej zostało.

PS.1 Że się Jarecka porwała na taki kulinarny wpis to Wasza, drogie Czytelniczki wina/zasługa, bo jednak pieczecie te środowe drożdżowe i crumble i co tam jeszcze było :)
A jak Wasze pierogi z kaszą gryczaną? ;)

I jeszcze - co robicie w weekend stolyco i okolyco?
Jareckim szykuje sie Katastrofa! - TU




7.10.2014

Zwierzaki przedszkolaki

- Dlaczego nie wszywasz metek w swoje zabawki? - zapytał Jarecki.
No jak mocować ubraniowe wszywki do dzierganek?
Ale sugestia przecież sensowna.

Tak powstały fartuszki i wczesnojesienna seria zwierzaków - przedszkolaków.
Można je będzie nabyć oczywiście w Absurdaliach (do których nie dotarły szaro-bure misie! Zawadziły o Wilanów i tyle je widziano!)
MERY!
Czy jesteś gotowa na inwazję małolatów?












Macie jakichś ulubieńców? Do kogoś z tej ferajny zapałaliście szczególnym uczuciem? Wkrótce w Deszczowym Domu konkurs, do wygrania będzie właśnie zwierzak przedszkolak.
Sugestie mile widziane :)



4.10.2014

O przemocy, suplement

W sprawie pod kryptonimem "zajście na przejściu" Jarecka nie uwzględniła jednej rzeczy.

Ach, bo mózg Jareckiej nader często przechodzi w tryb "siedem koni przepuszczamy a jednego zostawiamy" i ten akurat aspekt wstrzymano na rogatkach.
Dzieje się tak też dlatego, że ludzie w ogóle nie rozumieją co się do nich mówi!
Jarecka nie zrozumiała, co jej mówił Jaśnie Panicz o swoim powrocie ze szkoły.
Nie rozumiała, czemu ta Roma taka była roztrzęsiona.
I Roma nie rozumiała, po co syn robi takie ceregiele.

Bo było tak:
Roma pracowała sobie w szklarni (lecz proszę nie pytać, co dokładnie robiła. Tego Wszechwiedzący Narrator nie wie, pojęcia nie ma, co się jesienią robi w szklarniach! Cokolwiek to było, sprawiało Romie przyjemność) gdy nadszedł Rafał i powiedział: Mamo, muszę ci coś powiedzieć.
- No co tam? - zagaiła niedbale Roma nie przerywając sobie czegoś tam.
- Możesz teraz ze mną porozmawiać?
- Mogę, mów.
- Mamo!
Trochę się Roma zdziwiła ale odłożyła ten jakiś sekator, czy co tam, i zmarszczyła brwi.
Rafał, którego niecny postępek wyszedł na jaw, otrzymawszy odgórne polecenie powiadomienia o sprawie rodziców, przystąpił do rzeczy rzetelnie. Że przy przejściu dla pieszych drwił z Jaśnie Panicza w kasku, i że - wraz z kolegami - zachęcał do przejścia, ba! Przejechania! - na czerwonym świetle...
Pod Romą ugięły się nogi i krew odpłynęła jej z twarzy, bo osobliwa otoczka tego wyznania plus treść słów Rafała złożyły się w jej głowie w koszmarny obraz, ten mianowicie, że Jaśnie Panicz wsiadł na ten rower i wyjechał na ruchliwą wylotówkę na czerwonym świetle...

- Mamo! Daj mi dokończyć!


Tedy nie trzask bicza o plecy, jeno chrobot kostek lodu w woreczku, którym Roma ocierała sobie twarz słyszała Jarecka w słuchawce.


...


Późny wieczór w Deszczowym Domu, kuchnia.
Jarecki, który dopiero wrócił z pracy, wysłuchuje relacji z całego dnia.
- Trójka do mnie przybiegła, cała oburzona - opowiada Jarecka - powiedziała, że Dwójka jej powiedziała: jak nie będziesz się z nami bawić to cię WALNĘ W TEN TŁUSTY RYJ!

No i, Drodzy Państwo. 
Plecki, przygięte zdarzeniami minionego tygodnia, wyprostowały się i rzekłbyś - słońce zalśniło w ciemnej kuchni!
Jareccy przybili piątkę i w świetnych humorach udali się na spoczynek.

Żeby tylko Jareckiej ten uśmiech nie zgasł, jak pewnego dnia, gdy będzie sobie z lubością szydełkować, przyjdzie do niej niezwyczajnie poważna Dwójka z tekstem: Mamo. Muszę ci coś powiedzieć.

2.10.2014

Stabat mater dolorosa. Rzecz o przemocy.

Akurat Jarecka ostrzyła brzytwę o skórzany pas.
Maczeta stała już oparta o ścianę - Piątek ostrzył sobie o nią dowcip.
Wtenczas zadzwonił telefon i cichy głos poprosił o chwilę rozmowy.
Rosynant za oknem przytupywał niecierpliwie.

Dzwoniła Roma Sienkiewicz i doprawdy, dziwne, że nazwisko to jeszcze w Deszczowym Domu nie padło!
Jan Maria Sienkiewicz - ukochany przedszkolny przyjaciel Czwórki. Majeczka Sienkiewicz - szkolna przyjaciółka Dwójki. Roma Sienkiewicz - matka siedmiorga, kobieta dzielna i pracowita. Rafał Sienkiewicz - prześladowca Jaśnie Panicza.

Roma nie wiedziała jak zacząć.
- Hm... rozmawiałam z wychowawczynią... Mój syn...
I tu zbolałym głosem Roma jęła wsączać w słuchawkę relację długą i wyczerpującą.
Jarecka opłukała ostrze i spróbowała palcem.
Słowom Romy, gdzieś na drugim planie towarzyszył odgłos ołowianych kuleczek uderzających z mocą o skórę.
- Co nieco słyszałam - przyznała Jarecka - Jaśnie Panicz mi powiedział...
Tu popłynęła podobna, w Jareckiej swoistym stylu, opowieść: tak, mówił mi coś tam, ale mówił mi jeszcze pięć innych rzeczy, więc inaczej rozłożyłam akcenty...
Podczas tej zawiłej, pełnej dygresji przemowy na linii trwała cisza (tylko trzask trzask - o plecy) i Jarecka zastanawiała się, czy aby Roma nie płacze?...

(Oj tam, synu - żachnęła się wtedy Jarecka - rozmawialiśmy o tym sto razy! Jak się komuś nie podoba, ze jeździsz na rowerze w kasku to jego problem! Albo, że zsiadasz z roweru na przejściu dla pieszych? Każdy powinien tak robić!
I jeszcze się Jarecka pozżymała na męski świat, gdzie trzeba sobie dokuczać albo i dać po nosie, zamiast obgadywać i obrażać się na śmierć, jak to się robi na bezpiecznej planecie Wenus, i kto was, faceci, zrozumie? No i dobra, dobra, a czym ty im właściwie zalazłeś za skórę?
To się wydało Jareckiej lepsze niż: kochany synku, biedna ty moja ofiaro!
Prawdziwe mamunie, jej zdaniem, załatwiają takie sprawy inaczej...)

- Za mało uwagi mu poświęcam - mówiła Roma - (trzask, trzask) ciągle tylko dziewczynki i dziewczynki. Jan Maria choruje, mój tata w szpitalu...
Podczas gdy Roma przepraszała, kajała się i obwiniała w poświście rzemieni, Jarecka otworzyła szafkę pod zlewem i nie zważając na protesty Piątka upchnęła maczetę na powrót za butlą z gazem.

Rosynant dyskretnie strząsnął siodło w krzaki hortensji i z miną niewiniątka począł skubać trawę.

Jarecka obejrzała pod światło brzytwę i jakby z żalem pomyślała, że skoro już tak ją pięknie wyostrzyła, może sobie na przykład ogolić pachy.
Pożegnała się z Romą sympatycznie, choć właściwie nie wiadomo było co powiedzieć - nie przejmuj się, że masz syna łobuza? Nic się nie stało, drobiazg?

W połowie drogi do łazienki schowała ostrze w rękojeść i wsunęła brzytwę do kieszeni.

Pachy nie zając.







P.S. Nietykalność cielesna JP nie została naruszona, o czym zgodnie donoszą ofiara, piątka zgniłych oprychów i dwie świadkowe, które o sprawie poinformowały wyższą instancję.
Nietykalność cielesna winowajców - nad czym boleje Jarecka kreśląc brzytwą wzorki na linoleum - również.

Zaprawdę, zaprawdę, jeśli ktoś uratuje grzeszny świat, będzie to matka bolejąca.

1.10.2014

"Będąc młodą przedszkolanką..." cz.7

Zmora przedszkolanek.
Viagra wszystkich derekcji świata.
Dla rodziców miód na serce łamane przez zawracanie głowy.
Dla dzieci - szczęśliwe zwieńczenie codziennych tortur.

IMPREZY PRZEDSZKOLNE

Młoda przedszkolanka zaliczyła takowych krocie, głównie w roli rodzica.
Pomyślałby kto: czy rodzicom cokolwiek może zepsuć radość z oglądania własnego dziecka w roli kwiatka/pszczółki/biedronki? Czy sam widok trzylatków tłoczących się jak kurki na zaimprowizowanej scenie nie wypełni serca słodyczą i nie znieczuli na niedociągnięcia, korony spadające na oczy, na niezrozumiale szeptane kwestie (jeśli w ogóle)? Zdawało się Jareckiej, że nic nie może zmącić rodzicom tego spektaklu; do znudzenia powtarzała to w swoim czasie Derektorce Chochlika i Alicji, ku pokrzepieniu serc, w dniu zero.
Zanim jednak wspomnienia popłyną chochlikowym korytem, dowiedz się Cytelniku, że żadna trauma tamtych miesięcy nie przebiła pewnej przedszkolnej imprezy, jaką Jareckiej dane było przeżyć w tym odległym świecie, gdy Jaśnie Panicz miał trzy lata i uczęszczał do Klubiku na Przedmieściu.

Pewnego dnia, jak co dzień - punkt czternasta - Jarecka wkroczyła do Klubiku celem odebrania syna. Nieco się zdziwiła, że przechodnia sala pełniąca okazjonalnie rolę auli zastawiona była rzędami krzeseł a na jednej ze ścian zawisło nawet coś na kształt kurtyny. Jeszcze bardziej się zdziwiła ujrzawszy w kuluarach własne dziecko przyodziane w za dużą kamizelkę. Jasnie Panicz wyglądał na nieco zdezorientowanego, a może po prostu twarz jego odbiła jak lustro grymas matki. Pani Izunia, wychowaczyni, zamknęła Jareckiej przed nosem drzwi za kulisy sycząc, że swoim widokiem źle wpływa na trzyletnie morale i żeby sobie Jarecka usiadła, bo będzie przedstawienie.
Jarecka zbaraniała, ale posłusznie umieściła wózek ze śpiącą Dwójką za oknem (pozwólmy wyobraźni Czytelników zmierzyć się z tą wizją!) i przysiadła pomstując w duchu; byłaby ubrała dziecko stosowniej, gdyby wiedziała, że tu taka okazja. Wymiętolona koszulka nie prezentowała sie najlepiej pod kamizelą z klubowej garderoby, ale co tam - oto dzieci wchodzą na scenę!

Grupa trzylatków w liczbie sześciu (dwoje nieobecnych) niepewnie wgramoliła się na "scenę" pociągana, tudzież popychana energicznie przez panią Izunię o rozbieganych z przejęcia oczach.
Coś tam te dziatki tańczyły i coś tam mamrotały, lecz widok ich był tak żałosny, że rodzice wstrzymali oddech. Mały Tomuś wybuchnął płaczem, pląsający krąg zatrzymał się i rozsypał. Izunia próbowała cerować rozproszone kółeczko, mama Tomusia skoczyła pocieszać dziecko.
- Proszę go nie zabierać - wycedziła przez zęby Izunia - zaraz inne dzieci będą chciały do rodziców.
Mama Tomcia zamilkła, zwiędła, chwyciła desperacko za rączyny najbliżej stojące maluchy i ruszyła  w tan wraz z potykającym się korowodem o drgających brodach.
Reszta rodziców zakryła usta i wybałuszyła oczy w pełnym napięcia oczekiwaniu na ciąg dalszy.
Na sam koniec tej męczarni dzieci wręczyły rodzicom prezenty rzekomo ulepione ich własnymi rękoma, gdy do auli wkroczył toczący pianę i dyszący nozdrzem tata Wicia.
- Co tu się dzieje? - zapytał zdziwiony.
Jarecka, która była najbliżej, wyjaśniła, że miało miejsce coś na kształt przedstawienia, o którym ona także nic nie wiedziała, miała jednak to szczęście stawić sie po odbiór dziecka punktualnie. Tata Wicia, który przybył do Klubiku spóźniony o dwa kwadranse (jechał na rolkach; drugą parę holował dla syna - to miał być dla Wicia wspaniały dzień) wpadł w szał, tym bardziej, że Wicio poniósł większe niż inne dzieci straty moralne, albowiem nie miał komu wręczyć dzieł swoich pani Izy rąk; trwał z nimi nadal, w za dużej kamizelce, potrącany przez zakłopotanych wychodzących.


...


W Chochliku dwie większe imprezy z udziałem rodziców Derekcja zaplanowała dwie - jedna na przełomie maja i czerwca; standardowa fuzja Dni Ojców, Matek i Dzieci, zwana Świętem Rodziny oraz Święto Świetego Chochlika, patrona placówki.
Pierwszym problemem było ustalenie daty imprezy i był to problem gigantyczny, albowiem Derekcja powodowana toksyczną dobrocią usiłowała skonsultować przedszkolne plany z grafikami każdej z zainteresowanych rodzin.
- Może dwudziestego, w poniedziałek? - rzucały terminami nauczycielki biegając za Derekcją z kalendarzem.
- W poniedziałki nie możemy, siostra Róży ma wtedy lekcje baletu.
- W środę?
- Który to będzie? Dwudziesty drugi? Nie mogę, dwudziestego trzeciego moja córka wyjeżdża na zieloną szkołę i muszę ją spakować, zakupy zrobić.
- W piątek?
- No nie, w piątki Robusiowie zawsze wyjeżdżają do rodziny!
Nieraz zdarzało się, że gdy już termin jakimś cudem ustalono, dwa dni później Derektorka alarmowała: przekładamy, przekładamy, mama Krzysia ma wizytę u kosmetyczki!
Ostateczna decyzja zapadała zazwyczaj na krótko przed planowaną imprezą i nauczycielki w nerwowych paroksyzmach wypisywały plakat, że dnia tego i owego odbędzie się.
Lecz trzeba Ci wiedzieć, Czytelniku, że wywiesić plakat z inforamcją to jeszcze nic, że i tak każdemu z osobna rodzicowi (i ojcu, i matce) wyłożyć rzecz trzeba łopatą jeszcze kilkakroć, a i tak w przeddzień imprezy znajdzie sie ktoś, kto zakrzyknie: co??? to jutro??? Ale - my mamy dentystę!

Kolejną zmorą było ustalenie z Derekcją programu części artystycznej. Ala i Jarecka miały co prawda własne pomysły - które już wpajały dzieciom przekazem podprogowym - ale Derekcja jako jedyna mogła imprezę uświetnić muzycznie.
- Derekcjo, czy coś zagrasz? Zatańczysz?
A Derekcja - tak, nie, nie wiem, a może makarenę, a może taniec irlandzki, a może nauczę Marylkę plumkać jednym paluszkiem "wlazł kotek na płotek"... - i oddalała się niesiona nurtem własnych wizji, Jarecka zaś biegła za nią z notesem usiłując zawrzeć ten żywioł w punktach.
Punktów było trzydzieści osiem.
Wysiliwszy się na koncepcję, Derekcja rzucała się w wir spraw zewnętrznych, Jarecka i Alicja zaś ćwiczyły z dziećmi te punkty programu, o których miały pojęcie. Właściwie dzieci nie zdawały sobie sprawy, że szykują program artystyczny, który spędza sen z powiek ich wychowawczyniom - codziennie bawiły sie w te same ulubione zabawy ruchowe, tańczyły te same układy i recytowały wspólnie te same rymowanki a nauczycielki potajemnie kleciły czapki, spódniczki i dzioby, które w swoim czasie miały ująć za serce rodziców. Nie ćwiczono tańca irlandzkiego, bo Derekcja nie miała sposobności zademonstrować. Nie uczono Marylki plumkać kotka na płotku, bo Derekcja - jak wyżej.
Na dwa dni przed imprezą Derektorka wpadała z impetem i wołała: no jak tam? Marylko, usiądź i graj mi tu! A reszta w kółeczko i tańczymy!
Przerażona Derekcja rzucała się douczać wszystkiego naraz ogłupiałą dziatwę a nauczycielkom kazała: zrobić własnoręcznie zrobione przez dzieci zaproszenia, własnoręcznie zrobione przez dzieci prezenty dla rodziców (może dla tatusiów i mam osobno...) no i oczywiście kostiumy. Macie? Pokażcie! No nie... brzuchy za małe, czapki za duże, spódnice za rzadkie; weź to Jarecka szybciutko przerób...
Szczęśliwie Derekcja wolna była od ciśnienia na wystrój wnętrz (baaardzo wolna. W ogóle). W przedszkolu, w kórym Jarecka pracowała na Przedmieściu - tym, do którego Jaśnie Panicz trafił wprost z Klubiku - pani derektor, znana w pewnych kręgach jako Violetta Villas (niektórzy mówią, że była bardziej podobna do oryginału niż oryginał) miała autentycznego hysia na punkcie papierowych kwiatków, girland, i drzew z wieszaków i szarego papieru. Nauczycielki w tej placówce były nieustannie zajęte składaniem, lepieniem i klejeniem kwiatów celem złagodzenia u swojej derekcji horror vacui. Szkoda, bo to były naprawdę świetne nauczycielki. Dziećmi zajmowały się - ktoś przecież musiał! - woźne.

W dniu imprezy wszystko stało na głowie. Derekcja nie chciała, by dzieci szły na spacer; chciała robić ostatnie próby. Nauczycielkom zamiast zabawiać dzieci kazała sprzątać i - tak, tak! - zajmować sie dziećmi, które, zachwycone przemeblowaniem w sali "ze stolikami" wszelkimi szparami wyciekały eksplorować nową rzeczywistość.

Jarecka czekała godziny zero jak zmiłowania...
Bo przecież w końcu nadchodził ten moment, gdy Derekcja w swoim gabinecie przywdziewała własną suknię ślubną i przytroczywszy skrzydła wyfruwała na powitanie uśmiechniętych rodziców. Cokolwiek miało miejsce potem - czy Marylka przekręciła wersy wierszyka, czy wzruszony obecnością taty Krzyś przyspawał się do jego ramion (co nijak nie naruszało scenariusza, bo rodzice byli wciągani we wszelkie tańce i pokazywanki) czy dziatwa fałszowała czy nie - rodzice byli zachwyceni.  Po części artystycznej zaś następowała ta upragniona od tygodni chwila, gdy można było się rozluźnić i przy kawie porozmawiać swobodnie, a przede wszystkim - gdzie rodziny przedszkolaków mogły poznać się nawzajem, skonfrontować swoje rodzicielskie doświadczenia, wymienić uwagi, wizytówki i uprzejmości, pozapraszać się na grille i poumawiać na spacery.
Dziatwa, poczuwszy się wyjęta spod jurysdykcji pań i zrelaksowana widokiem zadowolonych rodziców wespół z własnymi braćmi i siostrami entuzjastycznie demolowała przedszkole.

A wtedy, w samo centrum tej radosnej fiesty, na papierowych skrzydłach, niby jaki anioł zniszczenia, spływała Derekcja:
- No, kochani! - wykrzykiwała w stronę rodziców - odstawcie te kubki i talerze i już mi do sali! Zatańczymy sobie taki irlandzki taniec! I makarenę!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...